środa, 29 kwietnia 2015

„Gwiezdny pył” – Neil Gaiman



Na  przeczytanie powieści tego autora miałam ochotę już od dawien dawna.  Słyszałam dużo pochlebnych opinii, czytałam wychwalające Gaimana recenzje, aż w końcu zdarzyło się tak, że w bibliotece natrafiłam na książkę „Gwiezdny pył”.


Historia rozpoczyna się w wiosce Mur. Pewien chłopak imieniem Tristan obiecuje swojej ukochanej, że zrobi dla niej wszystko, co tylko dziewczyna zapragnie, przyniesie jej nawet gwiazdkę z nieba. Dosłownie! Udaje się więc do Krainy Czarów, do świata, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje. Do świata zamieszkałego przez gobliny, jednorożce, wiedźmy. Tu nie ma rzeczy niemożliwych - gwiazda okazuje się być czymś (a może kimś) więcej niż kawałkiem zimnej skały, a podróże na pokładzie statku z chmur stoją jak najbardziej na porządku dziennym. Tristan jednak przekona się, że nie tylko on poszukuje gwiazdy, a jego wyprawa może pozbawić go nawet życia. Ale czego nie robi się z miłości…

wtorek, 28 kwietnia 2015

„Ene, due, śmierć” – M. J. Arlidge



Mocna, mroczna, wstrząsająca – to moje pierwsze skojarzenia z debiutancką powieścią M. J. Arlidge’a. I muszę przyznać, że debiut to bardzo udany. Książką ma wszystko to, co czyni z niej świetny thriller: makabryczne morderstwa, psychopatycznego i nieuchwytnego mordercę, atmosferę gęstniejącą od  grozy z każdą kolejną stroną, mrożący krew w żyłach klimat.


Główną bohaterką jest Helen Grace, policjantka, dla której praca jest wszystkim. Zresztą – świetna policjantka, fantastycznie odnajdująca się w instytucji zdominowanej przez mężczyzn. To typ twardzielki sunącej ulicami w skórzanym kostiumie szybkim ścigaczem.  Za tą maską niezłomnej kobiety kryją się jednak traumatyczne przeżycia z przeszłością, z którymi bohaterka radzi sobie w dość specyficzny sposób. O jakie traumy chodzi? Karty z tą tajemnicą odkrywają się stopniowo, budując atmosferę tajemniczości.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

,,Przegląd Końca Świata: Feed" - Mira Grant



Książka Miry Grant ,,Przegląd końca świata: Feed” dotyka jednego z popularniejszych obecnie tematów – apokalipsy zombie. Robi to jednak w niesamowicie inteligentny, przemyślany i niewymuszony sposób.


Akcja toczy się w Ameryce, co nie jest zaskakujące, bo przecież to Ameryka jest najbardziej narażona na wszelkiego rodzaju katastrofy, kataklizmy, upadek gospodarki czy właśnie atak zombie. Ktoś w 2014 roku rozpylił wirus, który mutuje ludzi po śmierci, a teraz - 25 lat później -  świat ponosi tego konsekwencje.


W świecie, gdzie mass media straciły swoje pierwotne znaczenie i wiarygodność, to blogerzy kreują rzeczywistość. Informują ludzi o brutalnej prawdzie świata, w którym przyszło im żyć, a także kreują opinie i światopoglądy. Para głównych bohaterów, rodzeństwo Georgia i Shaun są właśnie blogerami. Zrobią wszystko, by prawda ujrzała światło dzienne, a relacjonowanie trwającej właśnie kampanii prezydenckiej ma im zapewnić świetne statystyki. Dochodzi jednak do serii dramatycznych wydarzeń, pozornie niepowiązanych, ale wiadomo – pozory mylą.

sobota, 18 kwietnia 2015

„Śleboda” – Małgorzata i Michał Kuźmińscy



Jo se myśloła, ze wrescie piykne bajanie bedzie. I to syćko prowda jest, bo „Śleboda” to naprowde barz śwarny kryminał! Kruca fuks (w tym miejscu przełączam się jednak na język ogólnopolski)  – to były dwa najdłużej pisane przeze mnie zdania i  jako ceperka nie gwarantuję, ile prawdziwej gwary podhalańskiej się w nich znalazło. Ne mogłam się jednak powstrzymać, bo dziś moje bajanie - recenzowanie dotyczyć będzie kryminału spod samiuśkich Tater i to kryminału nie byle jakiego, bo naprawdę świetnie napisanego i wciągającego od pierwszych stron. A zatem bedym teroz opowiadoła, jak to z tom „Ślebodą" jest – cystom prowde będę godoła, bo po co śklić?

 Zapraszam na (niebezpieczną) wyprawę do podhalańskiego Murzasichla! Hej!

czwartek, 9 kwietnia 2015

„Eleonora & Park” – Rainbow Rowell



Czytałam już wiele książek młodzieżowych czy z nurtu Young Adult. „Eleonora & Park” nie jest podobna do żadnej z nich. Swoją delikatnością, subtelnością i finezją wyróżnia się z tłumu popularnych „łamaczy serc”. Książka przechodzi bowiem od skrajności do skrajności: czasami jest zabawna i urocza, zwłaszcza wtedy, gdy opisuje delikatną przyjaźń Eleonory i Parka. Kilka stron później porusza ważne i bolesne tematy, jak: trudne relacje ojca z synem czy przemoc w rodzinie.


Eleonora, której nie sposób nie zauważyć (kręcone rude włosy, otyłość, masa błyskotek, dziwny sposób ubierania się) przez przypadek siada w szkolnym autobusie na siedzeniu obok Parka. Przez bardzo długi czas ta dwójka nie zamienia ze sobą nawet słowa, próbując ignorować obecność drugiej osoby na siedzeniu. W pewnym momencie Park zauważa jednak, jak Eleonora , zerkające przez jego ramię, czyta jego komiksy… I od tego momentu wszystko się zmienia.   

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

„Życie Pi” – Yann Martel



„Życie Pi” to powieść filozoficzna napisana przez współczesnego pisarza kanadyjskiego - Yanna Martela. Książka została sprzedana w ponad 7 milionach egzemplarzy oraz zdobyła nagrodę Bookera! A ostatnio wpisała się do kanonu moich ulubionych książek. Jednym słowem - ta powieść jest wprost FANTASTYCZNA!!!


W sumie przeczytałam ją z przypadku. Intuicyjnie wybrałam ją spośród innych książek. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat „Życie Pi” mnie zainteresowało. Ciekawy tytuł? Zwykły przypadek? Przeznaczenie? Dopóki jej nie otworzyłam, nie wiedziałam kompletnie, o czym opowiada. Ale nawet teraz, po przeczytaniu ostatniego zdania, po zamknięciu książki ciężko jednoznacznie stwierdzić, o czym jest ta książka. Na tym polega jej magia!


Poznajemy 16-letniego Piscine’a. Rodzice chłopca prowadzą zoo. Stąd też młody bohater od wczesnego dzieciństwa interesuje się zoologią. Ale to nie jedyna rzecz, która fascynuje nastolatka. Drugą z nich jest Bóg i religia. Jaką religię wyznaje Piscine?  Lepszym pytaniem tu raczej będzie: ile? Bohater bowiem wyznaje trzy religie jednocześnie! Jako że urodził się w Indiach, jest hindusem. Jednak z czasem doszło do tego i chrześcijaństwo, i islam.

piątek, 3 kwietnia 2015

Na Noże #2: Książka vs. Serial - ,,House of cards"



Jak to zazwyczaj bywa, najpierw była książka. Po dwudziestu kilku latach Amerykanie na jej podstawie zaczęli realizować serial telewizyjny, a że serial bije rekordy popularności, na fali tej popularności wydawnictwa zaczęły wznawiać powieść Dobbsa, dając tej książce drugie życie.

„House of cards”  - Michael Dobbs

„Westminster był kiedyś nadrzecznym bagnem. Osuszono je, zbudowano pałac i wspaniałe opactwo, zapełniono szlachetną architekturą i nienasyconą ambicją. Ale w gruncie rzeczy to nadal bagno.”

Można przypuszczać, że Dobbs wie, o czym pisze, że mechanizmy władzy zna od podszewki. Był w końcu szefem kancelarii Żelaznej Damy – premier Margaret Thatcher. I nawet jeśli „House of cards” są przykładem political fiction, to można przypuszczać, że historia napisana przez Dobbsa została przefiltrowana przez jego polityczne doświadczenia. Autor przyznał się zresztą do tego, że odszedł z polityki zrażony nią, a pisanie miało być dla niego rodzajem terapii. A jako że Thatcher nie była przyjemną szefową, to obmyślił napisać historię o tym, jak pozbyć się premiera.
Głównym bohaterem jest Frank Urquhart, polityk doświadczony, zręczny, choć pozostający w cieniu. W cieniu, który zaczyna go uwierać, bo FU to polityk wielkich ambicji. Nie zamierza być tylko człowiekiem premiera. On chce zająć jego miejsce przy Downing Street. A że jedna decyzja premiera powoduje, że Urquhart czuje się bardzo urażony, postanawia nie przebierać w środkach. W końcu cel uświęca środki, a FU ma jeden cel – pragnie władzy, pragnie rządu dusz. I żeby zrealizować swój cel, nie będzie przebierał w środkach, nie cofnie się przed najbardziej niemoralnymi krokami. W polityce nie ma miejsca na litość i współczucie. W polityce trzeba być zręcznym graczem. A do tego należy wyłączyć emocje, a włączyć: przebiegłość, podłość, bezkompromisowość, bezwzględność, wyrachowanie. Jeśli Dobbs napisał książkę, opisując w niej mechanizmy władzy i opierając się przy tym na własnych latach doświadczeń… Cóż – świat polityki byłby wtedy rzeczywiście bagnem, w którym taplają się ludzie pozbawieni sumienia. „House of cards” daje przerażający obraz tego, co dzieje się na szczytach władzy. Ale obraz jakże wiarygodnie nakreślony zręczną ręką Dobbsa. Choć początkowe rozdziały powieści powodują, że czytelnik może poczuć się zagubiony w natłoku nazwisk i stanowisk, to potem książkę czyta się niczym znakomity thriller. Powieść wciąga, wywołuje oburzenie, nie pozostawia obojętnym.



„House of cards” - reż. David Fincher,  James Foley, Joel Schumacher, A. Holland i inni

„Ci, którzy dążą na szczyt, nie mogą liczyć na litość. Jest tylko jedna zasada - polujesz albo giniesz.”

Twórcy serialu, choć wzorowali się na powieści Dobbsa i główny szkielet opowieść umieścili w opowieści filmowej, akcję z Wielkiej Brytanii przenieśli do Stanów Zjednoczonych. Podnieśli jednocześnie stawkę, o którą toczyć się będzie gra. Bo tutaj wygraną będzie fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych, najbardziej wpływowego człowieka na świecie. Fabuła zaczyna się w momencie zaprzysiężenie nowego prezydenta (Garretta Walkera), który obiecał stanowisko Sekretarza Stanu kongresmenowi Frankowi Underwoodowi, tylko jak to z obietnicami politycznymi bywa, zadziwiająco szybko dezaktualizują się tuż po wyborach. A Underwood bynajmniej tej gorzkiej pigułki przełknąć nie zamierza. Obmyśla zemstę i od tej pory z determinacją dążyć będzie do zrujnowania prezydentury Walkera – a z każdym, kto stanie mu na drodze, rozprawi się okrutnie i bez skrupułów. Będzie oszukiwał, zdradzał, manipulował, skłócał, rozbijał sojusze, niszczył reputacje (innych, nie swoją), nie cofnie się nawet przed morderstwem. A jego sprzymierzeńcem w tej wspinaczce na sam szczyt władzy będzie jego żona – równie ambitna, równie bezwzględna, równie bezkompromisowa.
I właśnie para głównych  bohaterów– Frank Underwood i jego żona Claire – powoduje, że ten serial jest tak smakowity. Frank to bohater niebezpieczny, drapieżny, parszywy, cyniczny, pozbawiony skrupułów, to kłamca, nikczemnik, manipulator i morderca. A jednak Kevin Spacey wykreował tego demonicznego kongresmena z takim wyczuciem i taką warsztatową wirtuozerią, że nie sposób Franka Underwooda (wbrew zdrowemu rozsądkowi) nie polubić, a nawet nie pokochać. Bo FU to jednocześnie postać niezwykle inteligentna i błyskotliwa w swym sposobie postrzegania i komentowania otaczającego świata. To łajdak, i to jakże piekielnie skuteczny w swych poczynaniach. Kevin Spacey w roli FU to największy atut serialu. Filmowy FU jest po tysiąckroć bardziej wyrazistą postacią niż książkowy pierwowzór. I ma u swojego boku nowe wcielenie Lady Makbet. Wreszcie, wreszcie, wreszcie – w przestrzeni filmowej pojawiają się niebanalne postacie kobiece. Robin Wright grająca Claire Underwood stworzyła kobietę w niczym nieustępującą swojemu partnerowi. Jest równie bezwzględna, cyniczna i nikczemna jak jej mąż. Duet doskonały. We dwoje rządzą niepodzielnie ekranem. A robią to po mistrzowsku.
Na koniec wspomnę o tym filmowym zabiegu, który pewnie spowodował, że FU zdobył sobie całe rzesze zwolenników (byle nie naśladowców, o zgrozo!). W sztuce filmowej obowiązuje tzw. zasada czwartej ściany. W skrócie: to granica między widzem a ekranem. Widz jest tylko biernym obserwatorem. Świat filmu to świat hermetycznie zamknięty. W „House of cards” tę czwartą ścianą zburzono. Frank Underwood nawiązuje więc kontakt z widzem, mruga do nas, mówi do nas, zdradza nam swoje plany, myśli, błyskotliwie komentuje poczynania innych, patrząc nam prosto w oczy (!),a to powoduje, że jesteśmy bardziej z nim niż z innymi bohaterami. FU staje się naszym znajomym! A to zaciera granice między fikcją a rzeczywistością.

Mimo że powieść Dobbsa jest naprawdę bardzo dobrą książką i gdyby nie ona – całkiem prawdopodobne, że nie narodziłby się Frank Underwood, to są trzy powody, dla których serial jest zdecydowanie lepszy niż jego książkowy pierwowzór: 1. Frank Underwood/ KEVIN SPACEY, 2. Claire Underwood/ ROBIN WRIGHT, 3. Zburzenie czwartej ściany i błyskotliwe rozmowy Franka z nami, jego znajomymi.


Książka vs. Serial 
 0 : 1   

pani eM.

czwartek, 2 kwietnia 2015

,,Wielki marsz" - Stephen King (Richard Bachman)



Na długo zanim Suzanne Collins wysłała Katniss i Peetę na swoje Głodowe Igrzyska, Stephen King od dawna śnił o alegorycznej wizji Ameryki, w której stu chłopców maszeruje setki kilometrów, aż padnie przedostatni z nich, a tłumy widzów będą miały z tego ogromną frajdę przez kilka dni. Wygra najlepszy, a jest o co walczyć, bo wygrana to olbrzymia suma pieniędzy i - gdzieś tam po drodze - życie.


Nie będę ukrywać, że to było moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem, ale kiedy słyszy się niemal od zawsze o ,,wybitnym mistrzu grozy”, to oczywiste, że ma się pewne oczekiwania. Niestety, trochę gorzej było ze sprostaniem tym oczekiwaniom, bo - co tu dużo mówić – pierwsza połowa książki była nieprawdopodobnie nudna. Marsz, marsz, marsz i kompletnie nic więcej. Co w tym emocjonującego? Do tego język, którym posługiwał się King nie był ani wybitny, ani wybitnie wciągający, dlatego okropnie męczyłam się, czytając tę książkę. Znikome dialogi, które gdzieś tam się pojawiały, były drętwe i irytujące (pomyślcie, o czym może rozmawiać stu chłopaków pozostawionych na pastwę losu?)


Ale gdzieś tak od połowy zaczęło robić się naprawdę interesująco. Zasady w Marszu są niezwykle brutalne, a że to nie do uczestników należy wdeptanie przeciwników w ziemię, tym gorzej dla nich. Dopiero od pewnego momentu, kiedy chłopców zostaje mniej niż pięćdziesięciu, ma to wszystko odpowiedni (odpowiednio okropny) wydźwięk, napięcie rośnie i rośnie, a na drodze rozgrywa się prawdziwy dramat.