Jeśli
znacie Sherlocka Holmesa ( „jeśli” - niefortunne stwierdzenie, KAŻDY zna tego
brytyjskiego dżentelmena, detektywa-konsultanta), kojarzycie z pewnością postać
jego największego wroga, Napoleona zbrodni – bo tak określił go sam detektyw,
Jamesa Moriarty’ego. Jeśli przygody Holmesa pióra Arthura Conan Doyle’a
stanowiły dla Was wspaniałą rozrywkę (i znów to niefortunne „jeśli” – KAŻDEGO
chyba porywały), zaufajcie Anthony’emu Horowitzowi i jego powieściom, bo
Horowitz to naprawdę godny następca Doyle’a. Sięgnijcie po jego powieść
„Moriarty” – z pewnością się nie zawiedziecie, bo to naprawdę książka wyborna.
Kilka
słów o fabule (za wiele się nie da, bo to jednak kryminał i lepiej być
lakonicznym w omawianiu samych wydarzeń): punktem wyjścia jest tutaj sławne
wydarzenie opisane w „Ostatniej zagadce” – oto nad wodospadem Reichenbach w
Alpach starli się ze sobą Sherlock Holmes i jego arcywróg – profesor Moriarty.
Obaj przepadli bez śladu w otmętach wody, a zgodnie z przypuszczeniami doktora
Watsona zginęli. Jako że życie nie znosi próżni, szybko pojawia się ktoś, kto
próbuje przejąć/odbudować imperium zła zbudowane przez Moriarty’ego. Niejaki
Clarence Devereux zrobi wszystko, by przejąć władzę nad londyńskim półświatkiem
i nie cofnie się przed niczym: jego metody działania są brutalne i wstrząsają
londyńską ulicą. Śladem tego Amerykanina podąża prywatny detektyw Frederick
Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, a pomocną dłoń wyciąga doń
inspektor Scotland Yardu, gorliwy naśladowca słynnego detektywa, Athelney
Jones. Tak mniej więcej wygląda
zawiązanie akcji.
Ktoś
mógłby w tym miejscu zapytać: „Okay, ale jaki to ma związek z Holmesem i tym
bardziej tytułowym Moriarty, skoro obaj zginęli?”. Zaufajcie mi, ma. I tylko
tyle mogę napisać w tym miejscu, by nie zdradzić żadnych istotnych elementów
intrygi. No dobrze, może Holmes z martwych nie wstanie, ale jego cień przewija
się przez kolejne stronice kryminału, patronując postaci Jonesa. Ponieważ
pojawiają się tutaj nawiązania do przygód detektywa, jego wielbiciele z
pewnością będę mieć niezłą zabawę w rozszyfrowywaniu, do której zagadki
kryminalnej nawiązuje Horowitz. Przecież już sam Frederick Chase znany jest
czytelnikom Doyle’a choćby z historii opowiedzianej w „Znaku czterech”. Takie
smaczki w są miłym bonusem dla wielbicieli Sherlocka. Tym, którzy jakimś cudem
nie znają jednak jego przygód, te nawiązania do opowiadań i powieści Doyle’a
absolutnie nie popsują dobrej zabawy.
Horowitz
zachwycił mnie przede wszystkim jednym – wydawałoby się niemożliwym. Udało się mu
uchwycić i doskonale oddać klimat i ducha opowieści Doyle’a. Gdyby powieść
opublikowano jako niedawno odnalezioną powieść samego Doyle’a i firmowano jego
nazwiskiem, nikt by się chyba nie połapał w tym oszustwie, tak doskonale
Horowitz odtworzył styl Szkota. U Horowitza jest to, do czego przyzwyczaił nas
Doyle: suspens, ciekawa i
nieprzewidywalna intryga.
Rozstrzygnięcie
zagadki wprawiło mnie w osłupienie. Kiedy doszłam do punktu kulminacyjnego i
poznałam rozwiązanie, zapewne miałam na twarzy wypisany wyraz kompletnego
oszołomienia (znaki rozpoznawcze: otwarte usta, ewentualnie szczęka na
podłodze, oczy jak pięciozłotowe monety). Jak mogłam dać się tak wyprowadzić w
pole? Jak mogłam nie połapać się wcześniej, o co tutaj chodzi? Brawo, panie
Horowitz, nieźle zabawił się pan moim kosztem. Potem jednak zdziwienie
zamieniło się w złość: pan, panie Horowitz nie wyprowadził mnie w pole, pan
mnie perfidnie oszukał. Tego się nie robi czytelnikowi! Ale z drugiej strony:
dlaczego nie? Ciągle mam do tego zakończenie ambiwalentny stosunek.
Cóż
– bez względu na to, czy zakończenie to prawdziwy majstersztyk, czy też
zwyczajne oszustwo, nie odmawiam nikomu przyjemności obcowania z powieścią
Horowitza. Horowitz serwuje bowiem czytelnikom wyśmienitą rozrywkę w duchu
Doyle’a. Nie dajcie się jednak zwieść grze pozorów (to chyba daremny apel – i
tak dacie się wyprowadzić w pole ; ) )
pani
eM
Anthony Horowitz, Moriarty, Dom Wydawniczy Rebis, 2015,
stron: 288
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz