wtorek, 23 lutego 2016

„Mam na imię Maryté” – Alvydas Šlepikas

Wojna ma wiele twarzy i wiele odcieni – jest historią i wygranych, i zwyciężonych. Inną historią. O drugiej wojnie i doświadczeniach ludności zapisano już miliony kartek. I jak się okazuje – temat nie został wyczerpany. Nie wszystkie tragedie zostały jeszcze opowiedziane. Zwykle jednak w kontekście doświadczeń drugiej wojny światowej mówi się i pisze o tragedii Holocaustu, o powstaniu warszawskim, o waleczności żołnierzy i zwykłej ludności stawiającej czoła okupantowi. A pierwsze chwile powojennej rzeczywistości już chyba niekoniecznie znajdują takie odzwierciedlenie w rzeczywistości literackiej jak te sześć wcześniejszych lat.
Książka Alvydasa Šlepikasa dotyka tematu nierozpoznanego. Autor pochyla się nad tragedią tak zwanych wilczych dzieci, Wolfskinder,  czyli niemieckich sierot wojennych z Prus Wschodnich (dzisiejsze tereny Warmii, Mazur, Litwy i Rosji), które do klęski III Rzeszy stanowiły ziemie niemieckie. Po zakończeniu II wojny światowej ludność niemiecka była z tych terenów wysiedlana. Jak niezbadanym tematem jest problem wilczych dzieci, najlepiej świadczy informacja z Wikipedii, która ich ilość szacuje od 10 tysięcy do 25 tysięcy. Ślepikas oddaje głos tym sierotom, opierając swoją historię na faktach.
Jest rok 1946. Ostra zima.  Znajdujemy się w skutych lodem Prusach Wschodnich. Niemiecka ludność jest wysiedlana, na jej miejsce przybywają nowi osadnicy. Niemieckie dzieci – często bez rodziców muszą samodzielnie walczyć o przetrwanie: bez opieki, bez domu, bez jedzenia, za to w ciągłym zagrożeniu ze strony radzieckiego żołnierza. Wygłodniałe błądzą po lasach, chodzą od domu do domu, żebrząc o kawałek chleba i słoniny. Niektóre mają wielkie szczęście – przygarnie je jakaś litościwa litewska rodzina, niektórym tego szczęścia brakuje – umierają z głodu, zamarzają z zimna, giną od kuli radzieckiego żołnierza, wyzywane od nazistowskich świń – jakby czteroletnie dziecko miało świadomość znaczenia słowa nazizm w ogóle. To straszne historie, porażające.
O tym pisze Šlepikas. Ta książka wstrząsnęła mną bardzo. Z jednej strony dlatego, że pokazała coś, o czym nie miałam bladego pojęcia. Bo zwykle w kontekście drugiej wojny Niemcy są tymi złymi, a inni ofiarami ich wojennych działań. A tu ofiarami wojny są również niemieckie dzieci i nie sposób nie czuć litości dla ich losu. Z drugiej strony dlatego, że historie tych dzieci były straszne, wyjęte z najgorszego koszmaru. I najbardziej dlatego, że pisarz pokazał historię z punktu widzenia dzieci – nawet jeśli to były niemieckie dzieci, to jaka była ich odpowiedzialność za wydarzenia wojenne? Jaką winę ponosić może dziecko za politykę swojego państwa? Przecież to tylko dziecko.
To niepozorna książeczka. Nie ma nawet dwustu stron. Jednak przynosi duży ładunek emocjonalny. Składa się z krótkich, nawet bardzo krótkich rozdziałów – obrazów pokazujących losy kilkorga niemieckich dzieci i ich rodzin. Ale każdy ten pojedynczy obraz jest mocny. Autor jest oszczędny i w opisach, i w słowach – w tym leży siła oddziaływania jego książki. Warto ją przeczytać, by poznać jeszcze inne oblicze wojennej i powojennej rzeczywistości. Warto ją przeczytać po prostu dlatego, że to naprawdę bardzo dobra literatura.
Ania
Książkę przeczytaliśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Kolegium Europy Wschodniej
Alvydas Šlepikas, Mam na imię Maryté, Wydawnictwo KEW, 2015, stron: 184

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz