Na długo zanim Suzanne
Collins wysłała Katniss i Peetę na swoje Głodowe Igrzyska, Stephen King od
dawna śnił o alegorycznej wizji Ameryki, w której stu chłopców maszeruje setki
kilometrów, aż padnie przedostatni z nich, a tłumy widzów będą miały z tego
ogromną frajdę przez kilka dni. Wygra najlepszy, a jest o co walczyć, bo wygrana
to olbrzymia suma pieniędzy i - gdzieś tam po drodze - życie.
Nie będę ukrywać, że to
było moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem, ale kiedy słyszy się niemal
od zawsze o ,,wybitnym mistrzu grozy”, to oczywiste, że ma się pewne
oczekiwania. Niestety, trochę gorzej było ze sprostaniem tym oczekiwaniom, bo -
co tu dużo mówić – pierwsza połowa książki była nieprawdopodobnie nudna. Marsz,
marsz, marsz i kompletnie nic więcej. Co w tym emocjonującego? Do tego język,
którym posługiwał się King nie był ani wybitny, ani wybitnie wciągający, dlatego
okropnie męczyłam się, czytając tę książkę. Znikome dialogi, które gdzieś tam
się pojawiały, były drętwe i irytujące (pomyślcie, o czym może rozmawiać stu
chłopaków pozostawionych na pastwę losu?)
Ale gdzieś tak od
połowy zaczęło robić się naprawdę interesująco. Zasady w Marszu są niezwykle
brutalne, a że to nie do uczestników należy wdeptanie przeciwników w ziemię,
tym gorzej dla nich. Dopiero od pewnego momentu, kiedy chłopców zostaje mniej
niż pięćdziesięciu, ma to wszystko odpowiedni (odpowiednio okropny) wydźwięk,
napięcie rośnie i rośnie, a na drodze rozgrywa się prawdziwy dramat.
Głównemu bohaterowi pewnie nie pomoże zawieranie przyjaźni. Nawet narracja robi się bardziej przepełniona emocjami, a King i dramatyzuje, i ironizuje, i książkę się po prostu chłonie. Pozwala swoim bohaterom zwariować – bo w końcu znowu, ile można maszerować? - i w tym momencie pisarz spełnia moje oczekiwania. Samo zakończenie, nawet jeśli po części przewidywalne, wciska w fotel.
Głównemu bohaterowi pewnie nie pomoże zawieranie przyjaźni. Nawet narracja robi się bardziej przepełniona emocjami, a King i dramatyzuje, i ironizuje, i książkę się po prostu chłonie. Pozwala swoim bohaterom zwariować – bo w końcu znowu, ile można maszerować? - i w tym momencie pisarz spełnia moje oczekiwania. Samo zakończenie, nawet jeśli po części przewidywalne, wciska w fotel.
Niemal cały czas
zastanawiałam się, co z tym Kingiem jest nie tak, i co wpłynęło na jego
wyobraźnię, bo tej na pewno odmówić mu nie można. Opisy, które stosuje
(począwszy od wypruwania flaków na wierzch, skończywszy na czynnościach
fizjologicznych…) są tak szczegółowe i naturalistyczne, że aż… niedobrze się
robi. To nie jest książka dla ludzi o
słabych nerwach, ale prawdopodobnie żadna z jego książek taka nie jest.
Wspomniałam na początku
o ,,Igrzyskach śmierci”, bo czasami
można spotkać się z głosami, że Collins inspirowała się powieścią Kinga, ale podobieństw do ,,Wielkiego marszu” nie jest dużo. King nie skupia się na wątku
politycznym, ale tak samo jak Collins rozpatruje traktowanie ludzi jako
maskotek w medialnym show. Obie książki są podobnie brutalne, ale ,,Igrzyska…” chyba bardziej zapadają w
pamięć i szokują. Natomiast King pisze swoją historię realistycznej.
Fanom Stephena Kinga ,,Wielkiego marszu” pewnie polecać nie trzeba, natomiast - jeżeli
wy nie bierzecie książek w ciemno – ostrzegam! Zastanówcie się kilka razy,
zanim przeczytacie, czy chcecie przez to przechodzić i czy chcecie być świadkami tej rzezi.
Julia
Stephen King, Wielki marsz, Prószyński i S-ka, 2008,
stron: 264
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz