czwartek, 2 kwietnia 2015

,,Wielki marsz" - Stephen King (Richard Bachman)



Na długo zanim Suzanne Collins wysłała Katniss i Peetę na swoje Głodowe Igrzyska, Stephen King od dawna śnił o alegorycznej wizji Ameryki, w której stu chłopców maszeruje setki kilometrów, aż padnie przedostatni z nich, a tłumy widzów będą miały z tego ogromną frajdę przez kilka dni. Wygra najlepszy, a jest o co walczyć, bo wygrana to olbrzymia suma pieniędzy i - gdzieś tam po drodze - życie.


Nie będę ukrywać, że to było moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem, ale kiedy słyszy się niemal od zawsze o ,,wybitnym mistrzu grozy”, to oczywiste, że ma się pewne oczekiwania. Niestety, trochę gorzej było ze sprostaniem tym oczekiwaniom, bo - co tu dużo mówić – pierwsza połowa książki była nieprawdopodobnie nudna. Marsz, marsz, marsz i kompletnie nic więcej. Co w tym emocjonującego? Do tego język, którym posługiwał się King nie był ani wybitny, ani wybitnie wciągający, dlatego okropnie męczyłam się, czytając tę książkę. Znikome dialogi, które gdzieś tam się pojawiały, były drętwe i irytujące (pomyślcie, o czym może rozmawiać stu chłopaków pozostawionych na pastwę losu?)


Ale gdzieś tak od połowy zaczęło robić się naprawdę interesująco. Zasady w Marszu są niezwykle brutalne, a że to nie do uczestników należy wdeptanie przeciwników w ziemię, tym gorzej dla nich. Dopiero od pewnego momentu, kiedy chłopców zostaje mniej niż pięćdziesięciu, ma to wszystko odpowiedni (odpowiednio okropny) wydźwięk, napięcie rośnie i rośnie, a na drodze rozgrywa się prawdziwy dramat.
Głównemu bohaterowi pewnie nie pomoże zawieranie przyjaźni. Nawet narracja robi się bardziej przepełniona emocjami, a King i dramatyzuje, i ironizuje, i książkę się po prostu chłonie. Pozwala swoim bohaterom   zwariować – bo w końcu znowu, ile można maszerować? - i w tym momencie pisarz spełnia moje oczekiwania. Samo zakończenie, nawet jeśli po części przewidywalne, wciska w fotel.


Niemal cały czas zastanawiałam się, co z tym Kingiem jest nie tak, i co wpłynęło na jego wyobraźnię, bo tej na pewno odmówić mu nie można. Opisy, które stosuje (począwszy od wypruwania flaków na wierzch, skończywszy na czynnościach fizjologicznych…) są tak szczegółowe i naturalistyczne, że aż… niedobrze się robi. To nie jest książka  dla ludzi o słabych nerwach, ale prawdopodobnie żadna z jego książek taka nie jest.


Wspomniałam na początku o ,,Igrzyskach śmierci”, bo czasami można spotkać się z głosami, że Collins inspirowała się powieścią Kinga,  ale podobieństw do ,,Wielkiego marszu” nie jest dużo. King nie skupia się na wątku politycznym, ale tak samo jak Collins rozpatruje traktowanie ludzi jako maskotek w medialnym show. Obie książki są podobnie brutalne, ale ,,Igrzyska…” chyba bardziej zapadają w pamięć i szokują. Natomiast King pisze swoją historię realistycznej.


Fanom Stephena Kinga ,,Wielkiego marszu” pewnie polecać nie trzeba, natomiast - jeżeli wy nie bierzecie książek w ciemno – ostrzegam! Zastanówcie się kilka razy, zanim przeczytacie, czy chcecie przez to przechodzić  i czy chcecie być świadkami tej rzezi.


Julia
Stephen King, Wielki marsz, Prószyński i S-ka, 2008, stron: 264

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz