Książkożercy
młodzież (i nie tylko) ocenia książki dla młodzieży (i nie tylko)
poniedziałek, 13 lutego 2017
czwartek, 24 listopada 2016
„Szczygieł” – Donna Tartt
Po co ludziom sztuka? Dlaczego tworzymy piękno i zachwycamy
się pięknem? Czy nie ma w nas naturalnego poczucia, że potrzebujemy kontaktu z
artystyczną harmonią? Czy nie pragniemy całej gamy emocji dostarczonej z
zewnątrz? Czy nie szukamy inspiracji? I, w końcu, czy nie mamy konieczności
otaczać się pięknymi przedmiotami, by utrzymać się w strefie osobistego
komfortu, z którego jest nas w stanie wybić najmniejsza błahostka? O zależności
człowieka od sztuki i tej niebywałej miłości do artystycznych dzieł w swojej
najnowszej, nagrodzonej Nagrodą Pulitzera książce, pisze Donna Tartt – i nie
będzie niespodzianką, jeśli dodam, że pisze jak zwykle: po mistrzowsku.
Szczygieł,
podobnie jak Mały przyjaciel i Tajemna historia, jest opowieścią o
ludzkim cierpieniu – gorzkim, przytłaczającym i odbierającym chęć do życia.
Podobnie jak poprzednim razem, tak i w Szczygle
mamy do czynienia z tematem utraty bliskiej osoby i wpływie tego doświadczenia
na późniejsze losy bohatera. Tym w najnowszej, ponadośmiusetstronnicowej
powieści Tartt, jest Theo Decker, który jako chłopiec stracił w eksplozji
muzeum matkę. Sam nie dość, że uszedł życiem, to i dokonał niemożliwego: z ruin
budynku wyniósł obraz barokowego malarza, Carla Fabritiusa. Obraz nie tak
sławny, jak dzieła Rembrandta, Rubensa, Velazqueza czy Caravaggia, a jednak dla
Theo szczególny. Ukochany obraz jego matki. Patrzyła na niego w chwili przed
śmiercią. I tak, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią najbliższej mu osoby,
chłopiec nie będzie mógł rozstać się muzealnym zabytkiem. Wszystko, co spotka
go w życiu – dzieciństwo w artystycznym Nowym Jorku, przeprowadzka do
psychodelicznego Los Angeles i ostateczna mroczna rozgrywka na ulicach
Amsterdamu – będzie prowadzić do uświadomienia sobie, że to, czego oczekujemy,
w niczym nie ma związku z tym, co los ma nam do zaoferowania – i zawsze będzie
wiązało się z tym małym olejnym szczygłem na płótnie.
Po raz kolejny Donna Tartt udowadnia, że jest pisarką wielką
i absolutnie niepowtarzalną: pisząc o sztuce, sama ją tworzy. Szczygieł, w porównaniu do wybitnej,
według mnie, Tajemnej historii, nie jest pozbawiony wad,
jednak nadal pozostaje ponadprzeciętnym osiągnięciem literatury. Cała magia
powieści objawia się, gdy uświadomimy sobie, że z zupełnie prostej historii –
pozbawionej czegoś tajemniczego, jak w przypadku pozostałych dzieł autorki –
Tartt wykreowała powieść uzależniającą i bardzo wpływową. Po raz kolejny w
książce pisarki pojawia się temat uwielbienia dla sztuki i wpływu, jaki niesie
ona na życie człowieka. Śledzimy życie bohatera, który pomimo stoczenia się
niemal na samo dno, zdołał wypłynąć na powierzchnię, a pomogła mu w tym
świadomość, że oto zachował rzecz drogocenną dla jego zmarłej matki, zupełnie
niczym rzeczywistą cząstkę jej osoby. Właściwie Szczygieł jest w dużej mierze historią młodzieńczej żałoby, która
doprowadziła do (prawie) całkowitego upadku. Autorka nie kreuje trzymającej w
napięciu intrygi ani nie zataja sekretu z przeszłości, który wstrząsa zarówno
bohaterami, jak i czytelnikiem. W tym przypadku tematem powieści jest stadium
rozpaczy: jak bardzo można cierpieć? I do czego można się posunąć, żeby być w
stanie to cierpienie zlekceważyć?
Przez ponad osiemset stron obserwujemy uporczywe zmagania
Theo na drodze pogodzenia się z nową rzeczywistością, która zmusiła go do
porzucenia roli dziecka: nieodpowiedzialnego, zależnego, nieświadomego.
Narkotyki i strumienie alkoholu; zerwanie z dawną osobowością manhattańskiego
chłopca spędzającego wolne popołudnia w muzeum: wszystko, żeby zapomnieć o bólu
i stracie. Dokładnie wszystko, żeby oszukać los. Choć pomysł wydaje się prosty,
a fabuła mało oryginalna, Donna Tartt poprowadziła ją po mistrzowsku. Autorka
ma niesamowity talent w operowaniu słowami (i choć często określam tymi słowami
pisarzy, Tartt zdaje się bić na głowę wszystkich). Jej powieści są
hipnotyzujące i uzależniające – czytając Szczygła,
czułam miłość nie do samej treści, lecz do formy, w jakiej została
zaprezentowana: sztuka w najpełniejszym wydaniu. Szczygieł nie posiada wyraźnej intrygi, więc dla wielu czytelników
może być powieścią zbyt rozwleczoną, bez jakiegokolwiek zamysłu. Ja jednak
doceniam cały wkład pracy, jaki Donna Tartt włożyła w napisanie powieści, każde
słowo. Uwielbiam talent pisarki do obserwacji ludzi i sposób, w jaki skupia się
w swojej powieści na najmniej znaczących ludzkich nawykach, które nadają nam
osobisty charakter – czasem jest to sposób, w jaki parzymy herbatę, czasem
wygięcie ust przy wymuszonym uśmiechu. Szczygieł
jest pełen takich subtelnych błahostek, miniportretów osobowości, które czynią
z niego wybitne dzieło, a z bohaterów postaci z krwi i kości. Same opisy sztuki
sprawiły, że zapragnęłam obcować z nią znacznie częściej. Tartt posiada
zdolność do uchwycenia obrazów, które wydają się niemożliwe do przedstawienia
za pomocą słów, a jednak z jej kunsztem pisarskim nie tracą naturalnego piękna.
Właściwie dochodzę do wniosku, że po lekturze Szczygła tytułowy obraz wydaje mi się atrakcyjniejszy, niż wydałby
się, gdybym zobaczyła go przed sięgnięciem po powieść. Oczywiście nie mogę mieć
pewności, bo obraz widziałam po raz pierwszy na okładce książki, ale właśnie takie
przypuszczenie pozostawiła we mnie Donna Tartt.
Szczygłowi brakuje
jednak klimatyczności. W porównaniu do Tajemnej
historii – i oto liczyłam, że nagrodzona Pulitzerem i otoczona chwałą
powieść przebije debiut – historia jest dla mnie za prosta. Całokształt jest
wielkim osiągnięciem (słowa!), ale sam pomysł może wydawać się nieinteresujący.
Szczygieł jest powolny, subtelny,
prawie pozbawiony napięcia – czego nie uważam za wadę, ale mam wrażenie, że
potrzebuje bardzo specyficznego odbiorcy. Jest w powieści jedna część, która
nie zachwyciła mnie, jako że opisuje patologiczny upadek bohatera, głównie
dlatego, że jest pozbawiona elegancji przewijającej się przez całą książkę i
charakteryzującej autorkę.
Natomiast wszystkie nieliczne wady wynagradza zakończenie,
podsumowujący opowieść Theo epilog, który stanowi świetne streszczenie całego
życia bohatera, jego desperackiej walki o nieznaczny moment szczęścia i wielkiej
miłości – jedynej, którą posiadał – do wyjątkowego obrazu. Szczygieł nie jest historią z happy endem; mam wrażenie, że to
słowo nie pasuje do Donny Tartt w żadnym aspekcie. Jak zwykle, jest o sztuce i
cierpieniu. Jak zwykle, jest po mistrzowsku. I choć nie jest lepiej niż w
przypadku Tajemnej historii, jest
wspaniale. Możliwe, że za kilkadziesiąt lat Tartt zostanie nazwana jedną z
najwspanialszych przedstawicielek dzisiejszej literatury, jak nie tą naj,
najwspanialszą. Za każdym razem, kiedy sięgam po jej powieści, przypomina mi
się, dlaczego czytam książki. To cała sztuka i cała magia patrzenia na świat
zamknięta w kilku(set) stronach.
Julia
Donna Tartt, Szczygieł,
Wydawnictwo Znak, 2015, stron: 839
poniedziałek, 14 listopada 2016
"Ganbare! Warsztaty umierania" - Katarzyna Boni
„Chcesz usłyszeć o tym dniu, w którym najpierw zatrzęsła się ziemia, później przyszło tsunami, a na koniec wybuchła elektrownia jądrowa? Jestem gotowy, żeby o tym mówić. Naleję ci herbaty. Słuchaj”.*
Pierwszy raz czytałam reportaż o wydarzeniu, które pamiętam z przekazów medialnych. Tsunami z 2011 było wałkowane w każdej telewizji, radiu i gazecie. Nazwano je najbardziej kosztowną katastrofą naturalną w historii. Fale zniszczyły tysiące domów, elektrownia jądrowa została przez nie uszkodzona. Przy wybuchu wyrzuciła ogromne dawki promieniowania. Wszyscy pokazywali makabryczne zdjęcia zniszczeń. Pamiętam je do dzisiaj.
Japończycy są twardzi, trzęsienia ziemi to dla nich codzienność, większość mieszkańców nabrzeża pamięta kilkadziesiąt tsunami „do łydki”. Tsunami z 2011 roku było inne, przesunęło oś Ziemi o dziesięć centymetrów, jego fale dochodziły wysokością do trzydziestu metrów. Nastąpiło zniszczenie totalne, a potem wybuchła elektrownia atomowa.
Ta wielka katastrofa to suma katastrof małych, ludzkich. Katarzyna Boni dotarła do nich. Spisała opowieści mężów, którzy nauczyli się nurkować, by szukać zwłok żon, ojców, którzy nigdy nie pozwolą dzieciom jeść zatrutych promieniowaniem ryb ze strumyka, matek niemogących uwolnić się od widma zmarłych synów. Autorka nie skupia się na wielkich katastrofach. Opisuje szczegóły, które są niezwykle ważne dla ocalałych, ale nie ważne dla historii świata. To sprawia, że katastrofa zbliża się do czytelnika.
Wszystkie ludzkie historie były przejmujące. Największe wrażenie zrobiło na mnie oczyszczanie ziemi z promieniowania – „Skażenia nie da się usunąć. Można je tylko zapakować w czarne worki i przenieść gdzie indziej”.** I stosunek Japończyków do śmierci oraz życia pozagrobowego, związany z religią. Dla nich granica między życiem a śmiercią jest cieniutka. Życie pozagrobowe nie jest tabu, duchy istnieją, a planowanie pogrzebu jest normalnością.
Wstrząsające treści zostały opisane w piękny sposób. Język bardzo mi się podobał, autorka bawiła się słowem, wywoływała nim emocje. Ten reportaż został napisany lepiej niż większość powieści. Miejscami przez sposób napisania odbierałam go jak książkę beletrystyczną i kibicowałam bohaterom w zmaganiach z żywiołem, mimo że ich walka skończyła się już dawno.
Kultura Japonii odgrywała w książce większą rolę, niż się spodziewałam. Przygotowanie merytoryczne autorki zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Katarzyna Boni zagłębiała się w kuchnie, wierzenia i tradycje, nie przedstawiła tylko rozmów i to wyszło reportażowi na dobre. Zyskał głębie i edukacyjną wartość. Przed przeczytaniem tej książki nie wiedziałam o Japonii praktycznie nic, teraz znam już podstawy religii i zasad życia społecznego.
Książka zrobiła na mnie ogromna wrażenie i pozwoliła zrozumieć, jak wygląda życie po wielkiej katastrofie. Czytało się ją komfortowo, dzięki świetnemu językowi. Z każdej strony emanowało ogrom pracy, który Boni musiała włożyć w rozmowy i przygotowanie merytoryczne. Treść była prawdziwie wstrząsająca, gdyż autorka opisała wszystko z punktu widzenia zwykłych ofiar. To jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam.
Pierwszy raz czytałam reportaż o wydarzeniu, które pamiętam z przekazów medialnych. Tsunami z 2011 było wałkowane w każdej telewizji, radiu i gazecie. Nazwano je najbardziej kosztowną katastrofą naturalną w historii. Fale zniszczyły tysiące domów, elektrownia jądrowa została przez nie uszkodzona. Przy wybuchu wyrzuciła ogromne dawki promieniowania. Wszyscy pokazywali makabryczne zdjęcia zniszczeń. Pamiętam je do dzisiaj.
Japończycy są twardzi, trzęsienia ziemi to dla nich codzienność, większość mieszkańców nabrzeża pamięta kilkadziesiąt tsunami „do łydki”. Tsunami z 2011 roku było inne, przesunęło oś Ziemi o dziesięć centymetrów, jego fale dochodziły wysokością do trzydziestu metrów. Nastąpiło zniszczenie totalne, a potem wybuchła elektrownia atomowa.
Ta wielka katastrofa to suma katastrof małych, ludzkich. Katarzyna Boni dotarła do nich. Spisała opowieści mężów, którzy nauczyli się nurkować, by szukać zwłok żon, ojców, którzy nigdy nie pozwolą dzieciom jeść zatrutych promieniowaniem ryb ze strumyka, matek niemogących uwolnić się od widma zmarłych synów. Autorka nie skupia się na wielkich katastrofach. Opisuje szczegóły, które są niezwykle ważne dla ocalałych, ale nie ważne dla historii świata. To sprawia, że katastrofa zbliża się do czytelnika.
Wszystkie ludzkie historie były przejmujące. Największe wrażenie zrobiło na mnie oczyszczanie ziemi z promieniowania – „Skażenia nie da się usunąć. Można je tylko zapakować w czarne worki i przenieść gdzie indziej”.** I stosunek Japończyków do śmierci oraz życia pozagrobowego, związany z religią. Dla nich granica między życiem a śmiercią jest cieniutka. Życie pozagrobowe nie jest tabu, duchy istnieją, a planowanie pogrzebu jest normalnością.
Wstrząsające treści zostały opisane w piękny sposób. Język bardzo mi się podobał, autorka bawiła się słowem, wywoływała nim emocje. Ten reportaż został napisany lepiej niż większość powieści. Miejscami przez sposób napisania odbierałam go jak książkę beletrystyczną i kibicowałam bohaterom w zmaganiach z żywiołem, mimo że ich walka skończyła się już dawno.
Kultura Japonii odgrywała w książce większą rolę, niż się spodziewałam. Przygotowanie merytoryczne autorki zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Katarzyna Boni zagłębiała się w kuchnie, wierzenia i tradycje, nie przedstawiła tylko rozmów i to wyszło reportażowi na dobre. Zyskał głębie i edukacyjną wartość. Przed przeczytaniem tej książki nie wiedziałam o Japonii praktycznie nic, teraz znam już podstawy religii i zasad życia społecznego.
Książka zrobiła na mnie ogromna wrażenie i pozwoliła zrozumieć, jak wygląda życie po wielkiej katastrofie. Czytało się ją komfortowo, dzięki świetnemu językowi. Z każdej strony emanowało ogrom pracy, który Boni musiała włożyć w rozmowy i przygotowanie merytoryczne. Treść była prawdziwie wstrząsająca, gdyż autorka opisała wszystko z punktu widzenia zwykłych ofiar. To jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam.
Dana
Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, stron: 304
*Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, strona: 221
** Tamże, strona: 231
Subskrybuj:
Posty (Atom)