poniedziałek, 13 lutego 2017

Drodzy czytelnicy!

Po miesiącach niepublikacji postów pragniemy poinformować, że od pewnego czasu można znaleźć nas na nowym blogu - tworzonym w ramach zakończonej już Europejskiej Stolicy Kultury i nadal trwającej Światowej Stolicy Książki UNESCO we Wrocławiu. Na naszym nowym blogu znajdziecie recenzje najlepszych książek, okołoksiążkowe felietony, tematyczne quizy i zestawienia. Serdecznie zapraszamy do czytania!

Nasz nowy blog można odwiedzić na stronie

www.ksiazkozercy.bibliopolis.pl

 Książkożercy

czwartek, 24 listopada 2016

„Szczygieł” – Donna Tartt



Po co ludziom sztuka? Dlaczego tworzymy piękno i zachwycamy się pięknem? Czy nie ma w nas naturalnego poczucia, że potrzebujemy kontaktu z artystyczną harmonią? Czy nie pragniemy całej gamy emocji dostarczonej z zewnątrz? Czy nie szukamy inspiracji? I, w końcu, czy nie mamy konieczności otaczać się pięknymi przedmiotami, by utrzymać się w strefie osobistego komfortu, z którego jest nas w stanie wybić najmniejsza błahostka? O zależności człowieka od sztuki i tej niebywałej miłości do artystycznych dzieł w swojej najnowszej, nagrodzonej Nagrodą Pulitzera książce, pisze Donna Tartt – i nie będzie niespodzianką, jeśli dodam, że pisze jak zwykle: po mistrzowsku.

Szczygieł, podobnie jak Mały przyjaciel i Tajemna historia, jest opowieścią o ludzkim cierpieniu – gorzkim, przytłaczającym i odbierającym chęć do życia. Podobnie jak poprzednim razem, tak i w Szczygle mamy do czynienia z tematem utraty bliskiej osoby i wpływie tego doświadczenia na późniejsze losy bohatera. Tym w najnowszej, ponadośmiusetstronnicowej powieści Tartt, jest Theo Decker, który jako chłopiec stracił w eksplozji muzeum matkę. Sam nie dość, że uszedł życiem, to i dokonał niemożliwego: z ruin budynku wyniósł obraz barokowego malarza, Carla Fabritiusa. Obraz nie tak sławny, jak dzieła Rembrandta, Rubensa, Velazqueza czy Caravaggia, a jednak dla Theo szczególny. Ukochany obraz jego matki. Patrzyła na niego w chwili przed śmiercią. I tak, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią najbliższej mu osoby, chłopiec nie będzie mógł rozstać się muzealnym zabytkiem. Wszystko, co spotka go w życiu – dzieciństwo w artystycznym Nowym Jorku, przeprowadzka do psychodelicznego Los Angeles i ostateczna mroczna rozgrywka na ulicach Amsterdamu – będzie prowadzić do uświadomienia sobie, że to, czego oczekujemy, w niczym nie ma związku z tym, co los ma nam do zaoferowania – i zawsze będzie wiązało się z tym małym olejnym szczygłem na płótnie.

Po raz kolejny Donna Tartt udowadnia, że jest pisarką wielką i absolutnie niepowtarzalną: pisząc o sztuce, sama ją tworzy. Szczygieł, w porównaniu do wybitnej, według mnie, Tajemnej historii, nie jest pozbawiony wad, jednak nadal pozostaje ponadprzeciętnym osiągnięciem literatury. Cała magia powieści objawia się, gdy uświadomimy sobie, że z zupełnie prostej historii – pozbawionej czegoś tajemniczego, jak w przypadku pozostałych dzieł autorki – Tartt wykreowała powieść uzależniającą i bardzo wpływową. Po raz kolejny w książce pisarki pojawia się temat uwielbienia dla sztuki i wpływu, jaki niesie ona na życie człowieka. Śledzimy życie bohatera, który pomimo stoczenia się niemal na samo dno, zdołał wypłynąć na powierzchnię, a pomogła mu w tym świadomość, że oto zachował rzecz drogocenną dla jego zmarłej matki, zupełnie niczym rzeczywistą cząstkę jej osoby. Właściwie Szczygieł jest w dużej mierze historią młodzieńczej żałoby, która doprowadziła do (prawie) całkowitego upadku. Autorka nie kreuje trzymającej w napięciu intrygi ani nie zataja sekretu z przeszłości, który wstrząsa zarówno bohaterami, jak i czytelnikiem. W tym przypadku tematem powieści jest stadium rozpaczy: jak bardzo można cierpieć? I do czego można się posunąć, żeby być w stanie to cierpienie zlekceważyć?

Przez ponad osiemset stron obserwujemy uporczywe zmagania Theo na drodze pogodzenia się z nową rzeczywistością, która zmusiła go do porzucenia roli dziecka: nieodpowiedzialnego, zależnego, nieświadomego. Narkotyki i strumienie alkoholu; zerwanie z dawną osobowością manhattańskiego chłopca spędzającego wolne popołudnia w muzeum: wszystko, żeby zapomnieć o bólu i stracie. Dokładnie wszystko, żeby oszukać los. Choć pomysł wydaje się prosty, a fabuła mało oryginalna, Donna Tartt poprowadziła ją po mistrzowsku. Autorka ma niesamowity talent w operowaniu słowami (i choć często określam tymi słowami pisarzy, Tartt zdaje się bić na głowę wszystkich). Jej powieści są hipnotyzujące i uzależniające – czytając Szczygła, czułam miłość nie do samej treści, lecz do formy, w jakiej została zaprezentowana: sztuka w najpełniejszym wydaniu. Szczygieł nie posiada wyraźnej intrygi, więc dla wielu czytelników może być powieścią zbyt rozwleczoną, bez jakiegokolwiek zamysłu. Ja jednak doceniam cały wkład pracy, jaki Donna Tartt włożyła w napisanie powieści, każde słowo. Uwielbiam talent pisarki do obserwacji ludzi i sposób, w jaki skupia się w swojej powieści na najmniej znaczących ludzkich nawykach, które nadają nam osobisty charakter – czasem jest to sposób, w jaki parzymy herbatę, czasem wygięcie ust przy wymuszonym uśmiechu. Szczygieł jest pełen takich subtelnych błahostek, miniportretów osobowości, które czynią z niego wybitne dzieło, a z bohaterów postaci z krwi i kości. Same opisy sztuki sprawiły, że zapragnęłam obcować z nią znacznie częściej. Tartt posiada zdolność do uchwycenia obrazów, które wydają się niemożliwe do przedstawienia za pomocą słów, a jednak z jej kunsztem pisarskim nie tracą naturalnego piękna. Właściwie dochodzę do wniosku, że po lekturze Szczygła tytułowy obraz wydaje mi się atrakcyjniejszy, niż wydałby się, gdybym zobaczyła go przed sięgnięciem po powieść. Oczywiście nie mogę mieć pewności, bo obraz widziałam po raz pierwszy na okładce książki, ale właśnie takie przypuszczenie pozostawiła we mnie Donna Tartt.

Szczygłowi brakuje jednak klimatyczności. W porównaniu do Tajemnej historii – i oto liczyłam, że nagrodzona Pulitzerem i otoczona chwałą powieść przebije debiut – historia jest dla mnie za prosta. Całokształt jest wielkim osiągnięciem (słowa!), ale sam pomysł może wydawać się nieinteresujący. Szczygieł jest powolny, subtelny, prawie pozbawiony napięcia – czego nie uważam za wadę, ale mam wrażenie, że potrzebuje bardzo specyficznego odbiorcy. Jest w powieści jedna część, która nie zachwyciła mnie, jako że opisuje patologiczny upadek bohatera, głównie dlatego, że jest pozbawiona elegancji przewijającej się przez całą książkę i charakteryzującej autorkę.

Natomiast wszystkie nieliczne wady wynagradza zakończenie, podsumowujący opowieść Theo epilog, który stanowi świetne streszczenie całego życia bohatera, jego desperackiej walki o nieznaczny moment szczęścia i wielkiej miłości – jedynej, którą posiadał – do wyjątkowego obrazu. Szczygieł nie jest historią z happy endem; mam wrażenie, że to słowo nie pasuje do Donny Tartt w żadnym aspekcie. Jak zwykle, jest o sztuce i cierpieniu. Jak zwykle, jest po mistrzowsku. I choć nie jest lepiej niż w przypadku Tajemnej historii, jest wspaniale. Możliwe, że za kilkadziesiąt lat Tartt zostanie nazwana jedną z najwspanialszych przedstawicielek dzisiejszej literatury, jak nie tą naj, najwspanialszą. Za każdym razem, kiedy sięgam po jej powieści, przypomina mi się, dlaczego czytam książki. To cała sztuka i cała magia patrzenia na świat zamknięta w kilku(set) stronach.

Julia

Donna Tartt, Szczygieł, Wydawnictwo Znak, 2015, stron: 839

poniedziałek, 14 listopada 2016

"Ganbare! Warsztaty umierania" - Katarzyna Boni

„Chcesz usłyszeć o tym dniu, w którym najpierw zatrzęsła się ziemia, później przyszło tsunami, a na koniec wybuchła elektrownia jądrowa? Jestem gotowy, żeby o tym mówić. Naleję ci herbaty. Słuchaj”.*

Pierwszy raz czytałam reportaż o wydarzeniu, które pamiętam z przekazów medialnych. Tsunami z 2011 było wałkowane w każdej telewizji, radiu i gazecie. Nazwano je najbardziej kosztowną katastrofą naturalną w historii. Fale zniszczyły tysiące domów, elektrownia jądrowa została przez nie uszkodzona. Przy wybuchu wyrzuciła ogromne dawki promieniowania. Wszyscy pokazywali makabryczne zdjęcia zniszczeń. Pamiętam je do dzisiaj. 

Japończycy są twardzi, trzęsienia ziemi to dla nich codzienność, większość mieszkańców nabrzeża pamięta kilkadziesiąt tsunami „do łydki”. Tsunami z 2011 roku było inne, przesunęło oś Ziemi o dziesięć centymetrów, jego fale dochodziły wysokością do trzydziestu metrów. Nastąpiło zniszczenie totalne, a potem wybuchła elektrownia atomowa.

Ta wielka katastrofa to suma katastrof małych, ludzkich. Katarzyna Boni dotarła do nich. Spisała opowieści mężów, którzy nauczyli się nurkować, by szukać zwłok żon, ojców, którzy nigdy nie pozwolą dzieciom jeść zatrutych promieniowaniem ryb ze strumyka, matek niemogących uwolnić się od widma zmarłych synów. Autorka nie skupia się na wielkich katastrofach. Opisuje szczegóły, które są niezwykle ważne dla ocalałych, ale nie ważne dla historii świata. To sprawia, że katastrofa zbliża się do czytelnika.

Wszystkie ludzkie historie były przejmujące. Największe wrażenie zrobiło na mnie oczyszczanie ziemi z promieniowania – „Skażenia nie da się usunąć. Można je tylko zapakować w czarne worki i przenieść gdzie indziej”.** I stosunek Japończyków do śmierci oraz życia pozagrobowego, związany z religią. Dla nich granica między życiem a śmiercią jest cieniutka. Życie pozagrobowe nie jest tabu, duchy istnieją, a planowanie pogrzebu jest normalnością. 

Wstrząsające treści zostały opisane w piękny sposób. Język bardzo mi się podobał, autorka bawiła się słowem, wywoływała nim emocje. Ten reportaż został napisany lepiej niż większość powieści. Miejscami przez sposób napisania odbierałam go jak książkę beletrystyczną i kibicowałam bohaterom w zmaganiach z żywiołem, mimo że ich walka skończyła się już dawno.

Kultura Japonii odgrywała w książce większą rolę, niż się spodziewałam. Przygotowanie merytoryczne autorki zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Katarzyna Boni zagłębiała się w kuchnie, wierzenia i tradycje, nie przedstawiła tylko rozmów i to wyszło reportażowi na dobre. Zyskał głębie i edukacyjną wartość. Przed przeczytaniem tej książki nie wiedziałam o Japonii praktycznie nic, teraz znam już podstawy religii i zasad życia społecznego. 

Książka zrobiła na mnie ogromna wrażenie i pozwoliła zrozumieć, jak wygląda życie po wielkiej katastrofie. Czytało się ją komfortowo, dzięki świetnemu językowi. Z każdej strony emanowało ogrom pracy, który Boni musiała włożyć w rozmowy i przygotowanie merytoryczne. Treść była prawdziwie wstrząsająca, gdyż autorka opisała wszystko z punktu widzenia zwykłych ofiar. To jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam.

Dana

 
Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, stron: 304


*Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, strona: 221
** Tamże, strona: 231