sobota, 30 lipca 2016

„Miniaturzystka” – Jessie Burton

Debiutancka powieść Jessie Burton podbiła świat: ukazała się w aż 30 językach, zbierając pochwały i uznanie. Blurb na jej – pięknej, co tu dużo mówić – okładce, zresztą napisany przez „The Guardian”, głosi, że to „nieprawdopodobnie wciągająca powieść”, co w mojej opinii jest idealnym podsumowaniem debiutu Burton: to nie tyle literatura najwyższych lotów, co po prostu niewiarygodnie wciągająca powieść. Najlepiej sięgnąć po „Miniaturzystkę” z takim przeświadczeniem, aby uniknąć niepotrzebnych rozczarowań.
Jessie Burton zabiera czytelników w podróż wstecz. Amsterdam, rok 1686. Osiemnastoletnia Petronella przybywa z małej wioski, opuszczając przy tym dom rodzinny i matkę, do wielkiego miasta, by poślubić zamężnego kupca. Jest oczarowana Amsterdamem i przyszłym życiem, które rozciąga się przed jej oczami. Jest również oczarowana mężem, choć może umyka on jej wyobrażeniom: Johannsen jest jednym z najlepszych kupców miasta, a także przepełnia go niezwykłe obycie w świecie i wysoki poziom kultury – może jedynie wydaje się trochę starszy i bardziej krępy niż ostatnio, kiedy go widziała. Jednak młoda Nella wkracza do nowego domu pełna nadziei i ekscytacji, by pełnić rolę jego pani, lecz czas spokoju nie trwa długo. Dziewczyna przekonuje się, że jest to dom pełen tajemnic i sekretów – zaczynając na Johannesie, a kończąc na jego niezamężnej siostrze, Marin. Dodatkowo w życie młodej żony wkracza, wraz z miniaturowym domkiem, który stanowi małżeński prezent, miniaturzystka. Kobieta, która zdaje się wiedzieć wszystko o mieszkańcach Amsterdamu, wraz ze wszystkimi sekretami, które próbują ukryć. Podsyłając Nelli figurki do domku, których nie zamawiała, nakreśla losy rodziny – nie tylko teraźniejsze, ale i przyszłe.
A kiedy sekrety wychodzą na wierzch, Nella, Johannes i Marin stają w wielkim niebezpieczeństwie.

czwartek, 28 lipca 2016

#me – Joanna Fabicka

Zacznę od tego, co rzuca się w oczy, jak weźmie się do ręki tę książkę. Od jej rozmiaru - „#me” liczy sobie dwieście sześć stron. Przez taką objętość trudne jest głębokie wniknięcie do świata powieści. Każda grubość książki ma swoje wady i zalety, ale ja po prostu nie przepadam za tymi krótkimi. Lubię, jak powieść jest rozbudowana – ma wiele wątków pobocznych i bohaterów. Przy takiej objętości osiągnięcie tego jest niemożliwe. W przypadku „#me” moje obawy niestety okazały się uzasadnione.
Świat nastoletniej Sary jest koszmarny, dziewczyna nie ma swojego miejsca na ziemi. W szkole jest odrzucona i wyzywana, w domu czeka na nią pijana matka nieprzejmująca się niczym. Mimo wszystkich przeciwności i przeszkód Sara się nie poddaje i stara się wrócić do społeczeństwa. Poznaje chłopaka swoich marzeń – Józka i zakochuje się w nim bez pamięci. Sara znajduje szczęście i ciągle traci je na nowo, przez matkę alkoholiczkę.

poniedziałek, 25 lipca 2016

„Droga do domu” – Yaa Gyasi

O debiutanckiej powieści młodej amerykańskiej pisarki o ghańskich korzeniach nie bez powodu zrobiło się głośno jeszcze przed jej wydaniem. Wszystko za sprawą podejmowanego w jej powieści tematu, bo czy wśród najbardziej palących problemów współczesnego świata nie znajdują się właśnie takie zagadnienia, jak: uchodźcy, rasizm, nierówności społeczne, mocarstwowa polityka wielu państw, która ma bezpośredni przekład na nierówności, wyzysk i ubóstwo w wielu rejonach świata? A jakie konsekwencje to za sobą pociąga, Yaa Gyasi pokazuje na przykładzie „Drogi do domu” – sagi rodzinnej pokazującej pogmatwane, trudne i bolesne losy czarnoskórej ludności od XVIII do XX wieku, od Ghany po Amerykę.  Czytelnik ma szansę poznać punkt widzenia osoby o afrykańskich korzeniach, a nie kolejnego białego, który albo z pewnym sentymentalizmem, albo krzywdzącymi uprzedzeniami spogląda na Czarny Ląd (kto czytał choćby "W pustyni i w puszczy” naszego rodzimego autora – ten wie).
Historia rodzinna ma swój początek w XVIII wieku, w czasie, gdy handel niewolnikami kwitnie w najlepsze, angażując w ten proceder zarówno białych kolonizatorów, jak i czarnych tubylców. W sąsiednich wioskach mieszkają dwie przyrodnie siostry, za sprawą dramatycznych wydarzeń nie mając świadomości o istnieniu tej drugiej. Rozdzielenie rodziny powoduje, że los każdej z nich układa się inaczej: Effia zostaje sprzedana brytyjskiemu kolonizatorowi, dowódcy twierdzy Cape Coast Castle – to miejsce okryte złą sławą, gdyż stanowi coś w rodzaju doraźnego więzienia dla kupionych niewolników, którzy później statkami odsyłani są jako towar do Ameryki, by przypieczętować swój los katorżniczą pracą na rzecz białego pana. Siostra Efii, Esi, również trafia do Cape Coast Castle. Nie ma jednak tyle szczęścia co jej siostra – jeśli tą kategorią można się tu w ogóle posłużyć. Esi trafia do twierdzy jako niewolnica przeznaczona na handel, by wkrótce trafić za ocean. Od tej chwili historia rodzinna rozgałęzia się na dwie równoległe prowadzone historie życia czarnoskórych na dwóch kontynentach: potomkowie Efii związani będą z afrykańskim  Złotym Wybrzeżem, potomkowie Esi z Ameryką. I choć dzielić ich będą tysiące kilometrów, łączyć ten sam los: ludzi wykorzenionych, którym przyjdzie walczyć o swój byt, a będzie to walka naznaczona cierpieniem. I tak z pokolenia na pokolenie przypatrywać się będziemy kolejnym zmaganiom kolejnych potomków: od niewolniczej pracy na plantacjach, przez Wielką Migrację, narastające fale rasizmu, powstawanie gett w amerykańskich miastach.  Na targanym konfliktami kontynencie afrykańskim rzecz przedstawia się równie nieciekawie – to kontynent, który za sprawą kolonizatorów i ich polityki wykrwawia się, a ludzie żyją w skrajnej nędzy. W tym sensie i jednej, i drugiej linii potomków sióstr wiedzie się równie źle.

piątek, 22 lipca 2016

„Mroczniejszy odcień magii” – V.E. Schwab

Niektóre książki fantasy – a należy podkreślić, że nie przepadam za tym gatunkiem – mają w sobie po prostu coś eleganckiego. Nie ujmują wszelkiego rodzaju magicznymi istotami, smokami czy też innymi jednorożcami, ale zachwycają konstrukcją świata – subtelną, ale i zapadającą w pamięć. Niewiele książek fantasy naprawdę do mnie przemawia, ale te, które przywodzą na myśl samą klasykę, zawsze trafiają w moje gusta. Podobnie jest z Mroczniejszym odcieniem magii, światowym bestsellerem, w  którym po prostu widać niezwykły kunszt autorki.
Głównym bohaterem debiutu Schwab jest Kell – jeden z dwóch magów, którzy dzięki swoim umiejętnościom mogą podróżować między trzema Londynami. Jeden z nich, Szary, jest miastem, w którym ludzie zapomnieli, czym jest magia. Drugi, Biały, jest owiany strachem, głodem i śmiercią czającą się za każdym rogiem. Natomiast w trzecim Londynie – Czerwonym, z którego pochodzi Kell – magia wisi w powietrzu i płynie w żyłach mieszkańców. Kiedyś było także czwarte miasto, Czarny Londyn, ale teraz bliżej mu do legendy. W czasie, kiedy Kell nie pośredniczy między monarchami trzech miast, zajmuje się przemytem: przenosi przedmioty z jednego Londynu do drugiego. Uprawiając swoje niebezpieczne i nielegalne gierki, Kell zostaje wrobiony w intrygę, którą może przepłacić życiem – w jego ręce wpada przedmiot z Czarnego Londynu, a to oznacza jedno: kłopoty.

wtorek, 19 lipca 2016

„Diuna” – Frank Herbert

Niewiele jest książek ponadczasowych, posiadających odporne na czas prawdy w formie chętnie czytanej przez kolejne pokolenia. Jednym z takich tytułów jest „Diuna” Franka Herberta. Książka liczy sobie już prawie pół wieku, została nagrodzona nagrodą Hugo i Nebula. Na jej podstawie powstał film, dwa miniseriale telewizyjne i kilka gier. Jest uznawana za jedną z najlepszych książek science-fiction wszech czasów. Po jej przeczytaniu zgadzam się z tym stwierdzeniem.

Ogromny sukces „Diuny” jest wynikiem wielu elementów. Najbardziej znaczących z nich jest uniwersum, utworzone z wielkim rozmachem i dokładnością. Frank Herbert stworzył nie świat, a wszechświat. Zaludnił go tysiącem rodzajów istot z milionem różnych zamiarów. Nie dla wszystkich znalazło się miejsce w „Diunie”, ale czytając, miałam wrażenia, że to uniwersum jest pełne, żywe. Mimo że „Diuna” jest książką traktującą o przyszłości, autor balansował na granicy przyszłości i przeszłości. Z jednej strony w powieści były podróże międzygwiezdne, technologia na najwyższym poziomie, a z drugiej średniowieczny ustrój z rodami, szlachtą i władaniem dzięki urodzeniu. Ten kontrast był zaskakująco trafiony i wydawał się idealnie pasować.

piątek, 15 lipca 2016

„Magisterium. Miedziana rękawica” – Holly Black, Cassandra Clare

Pierwszą część serii Magisterium recenzowała na blogu  Dana. Z jej opinią możecie zapoznać się tutaj. Ja się pod nią podpisuję, gdyż również u mnie seria (już po przeczytaniu drugiego tomu) wywołuje skojarzenia z serią o Harrym Potterze i także ja uważam, że ta seria to dobry wybór na letnie upały – jest lekka i wciągająca. I chociaż Magisterium to nie Hogwart, a Callum Hunt to nie Potter – warto dać szansę także tej serii, zwłaszcza jeśli jest się młodszym czytelnikiem.
Przed Callem, Tamarą i Aaronem drugi rok w szkole magii – Magisterium. Po przejściu Próby Żelaza rozpoczynają Rok Miedzi – podobno najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący rok nauki w szkole. Na młodych uczniów czekają nowe wyzwania – misje. Ponieważ adepci sztuki magicznej znają już teorię, będą musieli się wykazać w zadaniach terenowych, opuszczając nawet bezpieczne mury Magisterium. Wkrótce po rozpoczęciu roku na szkołę i magów pada blady strach – ktoś ukradł Alkahest, miedzianą rękawicę, która wykuta została z  połączenia wszystkich żywiołów i miała tylko jeden cel: pozbawić maga chaosu (makara) jego niezwykłej i rzadkiej zdolności, ponieważ makar posiada zdolność kontrolowania chaosu (w książce jest nim na przykład Aaron, przyjaciel głównego bohatera). Rękawica w rękach zła może przymieść spustoszenie i zagładę wielu magów. Call, Tamara, Aaron – nie bacząc na niebezpieczeństwo – wyruszają z niebezpieczną misją odzyskania cennego przedmiotu.

poniedziałek, 11 lipca 2016

„Futu.re” – Dmitry Glukhovsky



Książka nagrodzona tytułem Książką Roku 2015 portalu lubimyczytać.pl w kategorii science-fiction.

W dalekiej przyszłości ludzkość pokonała ostateczną przeszkodę w dorównaniu bogom - wynalazła lek na śmierć i stała się nieśmiertelna. Genialny lek, który płynie w kranie każdego Europejczyka. Wszelkie niedoskonałości ciała zniknęły, każdy może wyglądać jak chce, może sam się stwarzać. Mając całą wieczność, każdy poświęca się temu, co sprawia mu radość, wiecznie piękni i młodzi są spragnieni zabawy. Każdy w pięknej utopii, jaką jest Europa, może bawić się, ile chce, zważając tylko na swoje szczęście, a szczęśliwe społeczeństwo to nieprzejmujące się żadnymi problemami społeczeństwo.

Problemów jest dużo. Przeludnienie jest najważniejszym i napędzającym wszystkie inne. Ludzie nie mieścili się już na ziemi, więc budowali w górę, zwierzęta i uprawy przeniosły się do wielkich hal, tracąc formę sprzed Leku. Żywność, woda, prąd - wszystko to jest na wyczerpaniu. W konsekwencji została stworzona ustawa o wyborze między dzieckiem i śmiercią w ciągu dziesięciu lat, a nieśmiertelnością. Większość społeczeństwa pogodziła się z tą ustawą jako koniecznością, ale niektórzy łamali prawo i próbowali ukryć nielegalne dzieci. Dzięki wysiłkom Falandze - organizacji wyszkolonych wojowników - prawie nikomu się to nie udało. Falanga budzi strach, wojownicy w maskach Apollo są przypomnieniem, że w świecie, gdzie nikt nie umiera, śmierć jeszcze nie zginęła.

Utopijny świat jest niewątpliwie największą zaletą „Futu.re”. Jest to uniwersum pełne sprzeczności, brutalności i indywidualnych bohaterów. Zatraciłam się w tym świecie bez pamięci, urzekł mnie jego niepowtarzalny charakter. Na każdej stronie byłam zaskakiwana nowym genialnym pomysłem na świat przyszłości. Większość z nich była dopracowana i przerażająco prawdopodobna.

Bohaterowie w porównaniu do świata wypadają odrobinę blado, zwłaszcza postacie drugoplanowe. Czytając, miałam wrażenie, że autor poświęcił większość sił i pomysłów na kreacje świata i narratora. Fabuła na szczęście dorównuje jakością uniwersum.

Główny bohater i narrator w jednym jest w jednym z oddziałów Falangi, wierzy w jej misję i nie próbuje podważać istniejącego porządku. Jednym słowem nie jest typowym bohaterem dystopijnym. Nie jest też zwyczajny na większą skale, jego kreacja jest wyjątkowo rozbudowana i dopracowana. Jan przedstawia czytelnikowi świat przez pryzmat swoich przeżyć, co czyni go jeszcze ciekawszym. Ważnym elementem kreacji głównego bohatera jest jego przeszłość. Jego dzieciństwo skrywa wiele mrocznych sekretów, które dręczą go, co noc. Te sny są jednym z najbardziej emocjonujących elementów książki. Brutalność w zestawieniu z dziećmi jest porażającym kontrastem.  Dowiadujemy się z nich, czemu Jan jest tym, kim jest.

Jednym z ciekawszych wątków była walka Jana z idealistami nierozumiejącymi wyższości nieśmiertelności nad śmiercią, osobami mówiącymi: “Oni wszyscy powinni umrzeć. To, co żywe, umiera. Nie jesteśmy bogami. I nie możemy się nimi stać. Oparliśmy się głową o sufit. Nie możemy niczego zmienić, bo sami nie możemy zmienić siebie. Ewolucja się zatrzymała - na nas. Śmierć zapewniała nam odnowę. Reset. A my jej zakazaliśmy.”*
Ta walka nadaje sens powieści i zamienia ją ze zwykłej dystopii w książkę nie do zapomnienia, zmuszającą do refleksji nad naturalnym porządkiem świata.

Mimo że książka porusza głębokie tematy i ma ponad sześćset stron, czyta się ją szybko i bez zgrzytów. Nie ma w niej długich opisów czy nudnego początku. Akcja ma szybkie tempo, nie brakuje jej dynamicznych scen walki ani trzymających w napięciu momentów. Czasami, gdy szalenie pędząca fabuła zwalniała, była chwila na refleksję i ochłonięcie. Wszystko to stworzyło książkę idealną.

Kiedy czyta się dziesiątki książek rocznie, zapamiętuje się tylko parę. Jeszcze rzadziej spotyka się powieści, które zmieniają światopogląd i przypominają się w najmniej spodziewanych momentach. Są prawdziwym objawieniem. Dla mnie właśnie „Futu.re” jest taką książką, wizja wykreowana przez autora wydaje mi się wyjątkowo prawdopodobna, znajduję jej zwiastuny w wielu aspektach życia. Słucham radia, oglądam wiadomości, czytam gazety i myślę: to zapowiedź wydarzeń z „Futu.re”. Z pewnością nigdy nie zapomnę tej książki.

Dana

*Cytat pochodzi z „Futu.re”.

Dmitry Glukhovsky, Futu.re, Wydawnictwo Insignis, 2015, stron: 645

wtorek, 5 lipca 2016

"Moje nowe życie” - Meg Rosoff

Piętnastoletnia Daisy zostaje wysłana przez ojca do rodziny mieszkającej w Anglii. Tam poznaje trójkę kuzynów,  w tym czternastoletniego Emonda. Niespodziewanie między dwója nastolatków zaczyna rozkwitać uczucie, które ma niewiele wspólnego z braterską miłością. W tym samym czasie wybucha wojna, a Anglia zostaje zaatakowana przez obcą armię, co sprawia, że Daisy wraz z rodziną musi uciekać i walczyć o przeżycie.

Nie spodziewałam się, że “Moje nowe życie” okaże się tak intrygującą lekturą. Pomimo młodego wieku głównej bohaterki (nawet w powieściach Young Adult spotykamy się zazwyczaj ze starszymi bohaterami), powieść Meg Rosoff nie drażni dziecinnością, choć czytając początek, właśnie tego się obawiałam: nie od razu zagłębiłam się w narrację i nie od razu zaciekawiłam się fabułą przez dosyć banalną stylistykę zdań. Sama Daisy również mnie nie urzekła - ciężko mówić cokolwiek o kreacji jej charakteru, jednak nie to jest największą zaletą powieści Rosoff - ale na szczęście to uczucie szybko minęło. Jako że książka nie należy do najdłuższych, nie możemy narzekać na wolno rozkręcającą się fabułę.

Urzekł mnie niezwykły klimat, który towarzysz “Mojemu nowemu życiu” i który z jakiegoś powodu kojarzy się z klasycznymi powieściami dla dzieci (chociaż, jeszcze raz: “Moje nowe życie” to książka przeznaczona typowo dla nastolatków). Jest w sielankowej atmosferze, zderzonej następnie z przejmującym niepokojem o przyszłość, jakaś głębia, dzięki której książka Meg Rosoff zapada w pamięć, pomimo nieciekawej kreacji bohaterów. Sama wojna została przedstawiona w intrygujący sposób: z jednej strony sugestywnie i dosłownie - z opisami typowo wojennej brutalności - z drugiej, raczej obrazowo - do samego końca nie dowiadujemy się nic o jej przyczynach czy skutkach. Świetny zabieg, który skupia naszą uwagę nie na przyczynach konfliktu, ale na wpływie, jaki ma na bohaterów.

Jednak wątkiem, który okazał się znacznie bardziej intrygujący, to wątek romantyczny: nietypowy, bo między dwójką kuzynów. Pierwszoosobowa narracja Daisy jest pełna nastoletniej namiętności, nie do końca niewinnej, ale nadal subtelnej i łagodnej. Meg Rosoff opisała uczucie między nastolatkami w piękny i przejmujący sposób, a zgrywając go z dramatami wojny, dodała mu dodatkowy wymiar. W efekcie historia Daisy ma wiele wspólnego z dawnymi melodramatami, z żołnierzami i ich ukochanymi w rolach głównych.

“Moje nowe życie” ma w sobie świetny pomysł, który został ciekawie oddany, a także urzekający klimat. Kreacja bohaterów nie jest jednak tak zachwycająca: o samej Daisy od początku nie wiemy zbyt wiele, natomiast jej kuzyn wydaje się jeszcze mniej intrygującą postacią - właściwie autorka zaznacza jedynie, jak wielce zakochana jest w nim dziewczyna. Największy wpływ na emocje bohaterów ma wojna - wraz z jej biegiem Daisy dorośleje, mierzy się z własnymi lękami i pragnieniami. Miałam jednak wrażenie, że to jedyna okazja, żeby poznać charakter bohaterki, a raczej jego lepszą część.

“Moje nowe życie” okazało się miłym zaskoczeniem. Choć powieść jest krótka i w kilku aspektach niedopracowana, zaciekawił mnie panujący w niej klimat. Z jednej strony jest to słodko-gorzka opowieść o dojrzewaniu i zakochiwaniu się, z drugiej - dramatyczna historia o nastolatce, która sama musi mierzyć się z dramatem wojny. Jest w niej coś romantycznego, ale i tragicznego. Wielka szkoda, że Meg Rosoff nie napisała powieści dłuższej i znacznie bardziej rozbudowanej, dzięki czemu - jestem pewna - “Moje nowe życie” zyskałaby miano jednej z najciekawszych lektur gatunku. Wyszło nieźle, ale nie idealnie: uczuciowe rozterki nastolatków na wojnie to nie wszystko, choć, jak się okazało w tym przypadku, całkiem sporo.

Julia

Za możliwość przeczytania książki dziękujemy Wydawnictwu YA!




Meg Rosoff, Moje nowe życie, Wydawnictwo YA!, 2016, stron: 256

piątek, 1 lipca 2016

„Śpiący Książę" - Melinda Salisbury


W poprzednim tomie - “Córce zjadaczki grzechów” (cała recenzja) - miałam przyjemność poznać historię Twylli, wcielonej bogini, zaręczonej z następcą tronu religijnego królestwa. Spodziewałam się po “Śpiącym Księciu” kontynuacji tej powieści z niezmienioną główną postacią. Już po pierwszych paru stronach moje oczekiwania zostały zaprzepaszczone przez nową narratorkę. Początkowo byłam rozczarowana, ale szybko przekonałam się, że kreacja głównej bohaterki trzyma poziom.
Tym razem narratorką jest początkująca aptekarka, skazana na samotne życie z szaloną matką, która chce ją zabić. Jej życie nie jest usłane różami: ubóstwo i wojna ze Śpiącym Księciem - mistyczną istotą, chcącą podbić jej królestwo z pomocą golemów, przysparza Errin coraz więcej problemów. Jedynym oparciem jest dla niej Silas - tajemniczy mężczyzna z twarzą zawsze skrytą pod kapturem, który jako jedyny kupuje od niej mikstury.


To właśnie Silas jest głównym motorem akcji, dzięki niemu Errin opuszcza swoją wioskę i wyrusza w podróż po królestwie. To jego tajemnice stanowią podwaliny fabuły i nadają jej niezwykłego charakteru. Jest niewątpliwie jedną z najbardziej intrygujących postaci serii. Jego kreacja jest świetnie dopracowana.  Zastanawiałam się, co może kryć się za kapturem i nie dostrzegałam innych jego cech. Dopiero gdy rąbek tajemnicy został odsłonięty, mogłam w pełni docenić jego skomplikowaną budowę.

Bohaterowie byli dużym plusem, autorka świetnie radzi sobie z kreowaniem ciekawych i rozbudowanych postaci. Najlepszą okazał się tytułowy Śpiący Książę. W pierwszym tomie spotykamy się z nimi jako legendą, w drugim poznajemy go jako osobę z krwi i kości, z problemami, planami i charakterem. Jego opowieść i motywy działania są niezwykle intrygujące i warte poznania.

Historia Errin była z początku nudna. Tak samo jak w “Córce zjadaczki grzechów” początek był wprowadzeniem, opisującym sytuacje polityczną, którą znamy doskonale z pierwszego tomu. Z każdą stroną akcja nabierała rozpędu, ale nie osiągnęła jak dla mnie zadowalającego tempa. Nawet w czasie najważniejszych wydarzeń czas był rozciągnięty i nierzeczywisty. Ogólnie powieść nie była zbytnio rozbudowana, był główny wątek i parę pobocznych, ale nie tworzyły one skomplikowanej sieci. Po drugim tomie oczekiwałam większego rozbudowania.

W “Śpiącym Księciu” nie zabrakło oczywiście wątku miłosnego. Od początku powieści uczucia Errin względem Silasa są oczywiste i wprost opisane. Ona go kocha, a on jej nie. Tak przynajmniej myśli dziewczyna, ma wiele dowodów: unikanie dotyku, chowanie twarzy, brak zaufania. Wszystko to może świadczy o braku uczuć, ale czy tak jest?

Wątek miłosny w tym tomie jest nieporównywalnie gorszy od tego w pierwszym tomie. Nie porwał mnie w najmniejszym stopniu, nie kibicowałam miłości bohaterów. Autorka zbagatelizowała ten wątek i poświęciła mu za mało czasu. Wielka miłość Errin była zbyt nierzeczywista i bezpodstawna, by jak dla mnie być piękną.

Drugi tom jest gorszy od pierwszego, nie tylko w tym. Wątek fantasy i mistycyzmu zszedł w “Śpiącym Księciu” na dalszy plan. Zniknęły bóstwa, rozbudowana religia i magia, została nauka i rozum. Tę zmianę najlepiej oddaje zmiana głównej bohaterki: z zabijającej dotykiem narzeczonej księcia do aptekarki. Książka wiele straciła z magią.

Mimo wad “Śpiącego Księcia” czyta się szybko i przyjemnie. Opowieść jest chwilami mroczna i intrygująca, zmusza czytelnika do czytania. Ostatnie strony były pełne napięcia, wszystkie wątki w końcu się splotły, tworząc sensowną całość. Końcówka, porównując do całości, powala na kolana. Po takim zakończeniu z przyjemnością przeczytam kolejny tom.
Dana

Książkę przeczytaliśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zielona Sowa.


Melinda Salisbury, Śpiący Książę, Wydawnictwo Zielona Sowa, 2016, stron: 336