czwartek, 24 listopada 2016

„Szczygieł” – Donna Tartt



Po co ludziom sztuka? Dlaczego tworzymy piękno i zachwycamy się pięknem? Czy nie ma w nas naturalnego poczucia, że potrzebujemy kontaktu z artystyczną harmonią? Czy nie pragniemy całej gamy emocji dostarczonej z zewnątrz? Czy nie szukamy inspiracji? I, w końcu, czy nie mamy konieczności otaczać się pięknymi przedmiotami, by utrzymać się w strefie osobistego komfortu, z którego jest nas w stanie wybić najmniejsza błahostka? O zależności człowieka od sztuki i tej niebywałej miłości do artystycznych dzieł w swojej najnowszej, nagrodzonej Nagrodą Pulitzera książce, pisze Donna Tartt – i nie będzie niespodzianką, jeśli dodam, że pisze jak zwykle: po mistrzowsku.

Szczygieł, podobnie jak Mały przyjaciel i Tajemna historia, jest opowieścią o ludzkim cierpieniu – gorzkim, przytłaczającym i odbierającym chęć do życia. Podobnie jak poprzednim razem, tak i w Szczygle mamy do czynienia z tematem utraty bliskiej osoby i wpływie tego doświadczenia na późniejsze losy bohatera. Tym w najnowszej, ponadośmiusetstronnicowej powieści Tartt, jest Theo Decker, który jako chłopiec stracił w eksplozji muzeum matkę. Sam nie dość, że uszedł życiem, to i dokonał niemożliwego: z ruin budynku wyniósł obraz barokowego malarza, Carla Fabritiusa. Obraz nie tak sławny, jak dzieła Rembrandta, Rubensa, Velazqueza czy Caravaggia, a jednak dla Theo szczególny. Ukochany obraz jego matki. Patrzyła na niego w chwili przed śmiercią. I tak, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią najbliższej mu osoby, chłopiec nie będzie mógł rozstać się muzealnym zabytkiem. Wszystko, co spotka go w życiu – dzieciństwo w artystycznym Nowym Jorku, przeprowadzka do psychodelicznego Los Angeles i ostateczna mroczna rozgrywka na ulicach Amsterdamu – będzie prowadzić do uświadomienia sobie, że to, czego oczekujemy, w niczym nie ma związku z tym, co los ma nam do zaoferowania – i zawsze będzie wiązało się z tym małym olejnym szczygłem na płótnie.

Po raz kolejny Donna Tartt udowadnia, że jest pisarką wielką i absolutnie niepowtarzalną: pisząc o sztuce, sama ją tworzy. Szczygieł, w porównaniu do wybitnej, według mnie, Tajemnej historii, nie jest pozbawiony wad, jednak nadal pozostaje ponadprzeciętnym osiągnięciem literatury. Cała magia powieści objawia się, gdy uświadomimy sobie, że z zupełnie prostej historii – pozbawionej czegoś tajemniczego, jak w przypadku pozostałych dzieł autorki – Tartt wykreowała powieść uzależniającą i bardzo wpływową. Po raz kolejny w książce pisarki pojawia się temat uwielbienia dla sztuki i wpływu, jaki niesie ona na życie człowieka. Śledzimy życie bohatera, który pomimo stoczenia się niemal na samo dno, zdołał wypłynąć na powierzchnię, a pomogła mu w tym świadomość, że oto zachował rzecz drogocenną dla jego zmarłej matki, zupełnie niczym rzeczywistą cząstkę jej osoby. Właściwie Szczygieł jest w dużej mierze historią młodzieńczej żałoby, która doprowadziła do (prawie) całkowitego upadku. Autorka nie kreuje trzymającej w napięciu intrygi ani nie zataja sekretu z przeszłości, który wstrząsa zarówno bohaterami, jak i czytelnikiem. W tym przypadku tematem powieści jest stadium rozpaczy: jak bardzo można cierpieć? I do czego można się posunąć, żeby być w stanie to cierpienie zlekceważyć?

Przez ponad osiemset stron obserwujemy uporczywe zmagania Theo na drodze pogodzenia się z nową rzeczywistością, która zmusiła go do porzucenia roli dziecka: nieodpowiedzialnego, zależnego, nieświadomego. Narkotyki i strumienie alkoholu; zerwanie z dawną osobowością manhattańskiego chłopca spędzającego wolne popołudnia w muzeum: wszystko, żeby zapomnieć o bólu i stracie. Dokładnie wszystko, żeby oszukać los. Choć pomysł wydaje się prosty, a fabuła mało oryginalna, Donna Tartt poprowadziła ją po mistrzowsku. Autorka ma niesamowity talent w operowaniu słowami (i choć często określam tymi słowami pisarzy, Tartt zdaje się bić na głowę wszystkich). Jej powieści są hipnotyzujące i uzależniające – czytając Szczygła, czułam miłość nie do samej treści, lecz do formy, w jakiej została zaprezentowana: sztuka w najpełniejszym wydaniu. Szczygieł nie posiada wyraźnej intrygi, więc dla wielu czytelników może być powieścią zbyt rozwleczoną, bez jakiegokolwiek zamysłu. Ja jednak doceniam cały wkład pracy, jaki Donna Tartt włożyła w napisanie powieści, każde słowo. Uwielbiam talent pisarki do obserwacji ludzi i sposób, w jaki skupia się w swojej powieści na najmniej znaczących ludzkich nawykach, które nadają nam osobisty charakter – czasem jest to sposób, w jaki parzymy herbatę, czasem wygięcie ust przy wymuszonym uśmiechu. Szczygieł jest pełen takich subtelnych błahostek, miniportretów osobowości, które czynią z niego wybitne dzieło, a z bohaterów postaci z krwi i kości. Same opisy sztuki sprawiły, że zapragnęłam obcować z nią znacznie częściej. Tartt posiada zdolność do uchwycenia obrazów, które wydają się niemożliwe do przedstawienia za pomocą słów, a jednak z jej kunsztem pisarskim nie tracą naturalnego piękna. Właściwie dochodzę do wniosku, że po lekturze Szczygła tytułowy obraz wydaje mi się atrakcyjniejszy, niż wydałby się, gdybym zobaczyła go przed sięgnięciem po powieść. Oczywiście nie mogę mieć pewności, bo obraz widziałam po raz pierwszy na okładce książki, ale właśnie takie przypuszczenie pozostawiła we mnie Donna Tartt.

Szczygłowi brakuje jednak klimatyczności. W porównaniu do Tajemnej historii – i oto liczyłam, że nagrodzona Pulitzerem i otoczona chwałą powieść przebije debiut – historia jest dla mnie za prosta. Całokształt jest wielkim osiągnięciem (słowa!), ale sam pomysł może wydawać się nieinteresujący. Szczygieł jest powolny, subtelny, prawie pozbawiony napięcia – czego nie uważam za wadę, ale mam wrażenie, że potrzebuje bardzo specyficznego odbiorcy. Jest w powieści jedna część, która nie zachwyciła mnie, jako że opisuje patologiczny upadek bohatera, głównie dlatego, że jest pozbawiona elegancji przewijającej się przez całą książkę i charakteryzującej autorkę.

Natomiast wszystkie nieliczne wady wynagradza zakończenie, podsumowujący opowieść Theo epilog, który stanowi świetne streszczenie całego życia bohatera, jego desperackiej walki o nieznaczny moment szczęścia i wielkiej miłości – jedynej, którą posiadał – do wyjątkowego obrazu. Szczygieł nie jest historią z happy endem; mam wrażenie, że to słowo nie pasuje do Donny Tartt w żadnym aspekcie. Jak zwykle, jest o sztuce i cierpieniu. Jak zwykle, jest po mistrzowsku. I choć nie jest lepiej niż w przypadku Tajemnej historii, jest wspaniale. Możliwe, że za kilkadziesiąt lat Tartt zostanie nazwana jedną z najwspanialszych przedstawicielek dzisiejszej literatury, jak nie tą naj, najwspanialszą. Za każdym razem, kiedy sięgam po jej powieści, przypomina mi się, dlaczego czytam książki. To cała sztuka i cała magia patrzenia na świat zamknięta w kilku(set) stronach.

Julia

Donna Tartt, Szczygieł, Wydawnictwo Znak, 2015, stron: 839

poniedziałek, 14 listopada 2016

"Ganbare! Warsztaty umierania" - Katarzyna Boni

„Chcesz usłyszeć o tym dniu, w którym najpierw zatrzęsła się ziemia, później przyszło tsunami, a na koniec wybuchła elektrownia jądrowa? Jestem gotowy, żeby o tym mówić. Naleję ci herbaty. Słuchaj”.*

Pierwszy raz czytałam reportaż o wydarzeniu, które pamiętam z przekazów medialnych. Tsunami z 2011 było wałkowane w każdej telewizji, radiu i gazecie. Nazwano je najbardziej kosztowną katastrofą naturalną w historii. Fale zniszczyły tysiące domów, elektrownia jądrowa została przez nie uszkodzona. Przy wybuchu wyrzuciła ogromne dawki promieniowania. Wszyscy pokazywali makabryczne zdjęcia zniszczeń. Pamiętam je do dzisiaj. 

Japończycy są twardzi, trzęsienia ziemi to dla nich codzienność, większość mieszkańców nabrzeża pamięta kilkadziesiąt tsunami „do łydki”. Tsunami z 2011 roku było inne, przesunęło oś Ziemi o dziesięć centymetrów, jego fale dochodziły wysokością do trzydziestu metrów. Nastąpiło zniszczenie totalne, a potem wybuchła elektrownia atomowa.

Ta wielka katastrofa to suma katastrof małych, ludzkich. Katarzyna Boni dotarła do nich. Spisała opowieści mężów, którzy nauczyli się nurkować, by szukać zwłok żon, ojców, którzy nigdy nie pozwolą dzieciom jeść zatrutych promieniowaniem ryb ze strumyka, matek niemogących uwolnić się od widma zmarłych synów. Autorka nie skupia się na wielkich katastrofach. Opisuje szczegóły, które są niezwykle ważne dla ocalałych, ale nie ważne dla historii świata. To sprawia, że katastrofa zbliża się do czytelnika.

Wszystkie ludzkie historie były przejmujące. Największe wrażenie zrobiło na mnie oczyszczanie ziemi z promieniowania – „Skażenia nie da się usunąć. Można je tylko zapakować w czarne worki i przenieść gdzie indziej”.** I stosunek Japończyków do śmierci oraz życia pozagrobowego, związany z religią. Dla nich granica między życiem a śmiercią jest cieniutka. Życie pozagrobowe nie jest tabu, duchy istnieją, a planowanie pogrzebu jest normalnością. 

Wstrząsające treści zostały opisane w piękny sposób. Język bardzo mi się podobał, autorka bawiła się słowem, wywoływała nim emocje. Ten reportaż został napisany lepiej niż większość powieści. Miejscami przez sposób napisania odbierałam go jak książkę beletrystyczną i kibicowałam bohaterom w zmaganiach z żywiołem, mimo że ich walka skończyła się już dawno.

Kultura Japonii odgrywała w książce większą rolę, niż się spodziewałam. Przygotowanie merytoryczne autorki zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Katarzyna Boni zagłębiała się w kuchnie, wierzenia i tradycje, nie przedstawiła tylko rozmów i to wyszło reportażowi na dobre. Zyskał głębie i edukacyjną wartość. Przed przeczytaniem tej książki nie wiedziałam o Japonii praktycznie nic, teraz znam już podstawy religii i zasad życia społecznego. 

Książka zrobiła na mnie ogromna wrażenie i pozwoliła zrozumieć, jak wygląda życie po wielkiej katastrofie. Czytało się ją komfortowo, dzięki świetnemu językowi. Z każdej strony emanowało ogrom pracy, który Boni musiała włożyć w rozmowy i przygotowanie merytoryczne. Treść była prawdziwie wstrząsająca, gdyż autorka opisała wszystko z punktu widzenia zwykłych ofiar. To jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam.

Dana

 
Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, stron: 304


*Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wydawnictwo Agora SA, 2016, strona: 221
** Tamże, strona: 231

piątek, 4 listopada 2016

„Nie posiadamy się ze szczęścia” – Karen Joy Fowler

Podobno nie jesteśmy w stanie zobaczyć naszego dzieciństwa takim, jakie prawdziwie było – według Sigmunda Freuda to zwyczajnie niemożliwe. Widzimy w głowie wspomnienia z okresu, kiedy mamy kilka lat, i wydaje nam się, że to rzeczywisty zapis przeżyć. Jednak jest zupełnie inaczej: oglądamy zapis, który nasz umysł sam sobie wykształcił na podstawie usłyszanej historii lub zobaczonego zdjęcia czy filmu. Czasami we wspomnieniach spoglądamy na świat własnymi, dziecięcymi oczami, a czasem jesteśmy pobocznymi świadkami sytuacji i wtedy obserwujemy nas samych - nigdy natomiast nie widzimy sytuacji dokładnie takiej, jaka miała miejsce. Dodajemy, odejmujemy pewne fakty lub zastępujemy je innymi. Wspomnienia bywają mylne, szczególnie te, których nie mieliśmy prawa zachować w  głowie, ponieważ byliśmy zbyt młodzi. Temat powrotu do dzieciństwa i zmierzenia się z dziecięcymi błędami podejmuje w swojej powieści „Nie posiadamy się ze szczęścia” Karen Joy Fowler.

Rosemary wychowała się w barwnych latach 70. - okresie apelów o pokój na świecie i amerykańskich eksperymentów naukowo-społecznych, w których i jej rodzina wzięła udział. Kilkanaście lat później, będąc na studiach, dziewczyna mierzy się z trudną i niejasną rodzinną historią oraz własnym dziwactwem. Początkowe lata życia wydawały się sielanką, przynajmniej tak myśli Rosemary, kiedy wraca do nich pamięcią lub ogląda stare rodzinne zdjęcia. Rodzice uważali się za niezwykłych szczęściarzy, mając trójkę wspaniałych dzieci: Rosemary, Fern i Lowella. Wszyscy zawsze radośni, może odbiegający od społecznych standardów, ale nie na tyle, żeby to przysporzyło im problemów. I wtedy doszło do tragedii: kiedy Rosemary miała pięć lat, jej starsza siostra Fern zniknęła, zabierając ze sobą spokój i szczęście rodziny. Od tej chwili ich nowe życie nie przypominało w żadnym stopniu poprzedniego, a Rosemary przekonała się o tym najlepiej.

Amerykańskie klimatyczne podwórka z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych i rodzinne dramaty to moim zdaniem idealne połączenie. Prawie zawsze działa i zadziałało również w przypadku powieści Fowler. Nie posiadamy się ze szczęścia to głęboka, przemyślana i niespodziewanie zaskakująca opowieść o tragedii, która prowadzi do stopniowego rozpadu pewnej rodziny. Pełna dramatu fabuła i nielinearna narracja sprawiają, że powieść Fowler ciężko porzucić bez znalezienia odpowiedzi na nurtujące pytania. Pierwszy plus to zachowanie napięcia do ostatniej strony i utrzymanie w czytelniku ciekawości.

Kolejny to stworzenie bohaterki, którą jednocześnie łatwo polubić, jak i okazać jej współczucie. Autorka dopiero pod koniec zdradza motywy, które kierowały główną postacią, oraz przyczyny tragedii oraz same jej szczegóły. Rosemary jest złożoną bohaterką, a tajemniczości dodatkowo dodaje fakt, że wydarzenie, które będzie mieć największy wpływ na fabułę Nie posiadamy się ze szczęścia rozegrało się, gdy Rosemary była małą dziewczynką. Poznajemy historię pełną emocjonalnych zabarwień z jej perspektywy, ale Flower kieruje się freudowską myślą, że dziecko nie jest w stanie zarejestrować pierwszych lat swojego życia, dzięki czemu Nie posiadamy się ze szczęścia zawiera kilka ciekawych i nieoczywistych zmyłek w przebiegu fabuły. Jednak warto przeczytać tę powieść z innego powodu: jest coś (czego nie zdradzę, bo cała zabawa leży w niewiedzy), co wyróżnia książkę Flower spośród wielu innych historii o amerykańskich podwórkach i rodzinnych dramatach. Wiele ma to wspólnego z eksperymentami społecznymi, które miały na celu poszerzenie naukowego zaplecza wiedzy o ludziach i zwierzętach, a przede wszystkich cechach, które pozwalają nas, ludzi, odróżnić od reszty ziemskich organizmów (i jednego konkretnego gatunku). Poboczna, jednak nie mniej ważna, bohaterka, która związana jest  z tym wątkiem, całkowicie podbiła moje serce – możliwe, że głównie z osobistych preferencji, ale moim zdaniem jest jaśniejącą gwiazdą powieści Flower. Jej historia jest zaskakująca i dogłębnie poruszająca; mam wrażenie, że trudno, by pozostawiła kogoś obojętnym.

Nie posiadamy się ze szczęścia to pięknie napisana powieść o przedstawionej w poruszający sposób rodzinnej tragedii. Jest zaskakująca, ponieważ Karen Joy Flower trzyma pewne fakty w ukryciu, bazując na dziecięcej świadomości – lub raczej jej braku – a tym samym trzyma czytelników w zaciekawieniu do samego końca. Jest wzruszająca, ponieważ jakby nie patrzeć, to raczej smutna opowieść o błędach popełnionych w przeszłości, na które bohaterowie nie mieli wpływu, oraz o ich konsekwencjach. Jest wywołującą masę emocji lekturą idealną na kilka wieczorów, niekiedy rozweselającą, niekiedy wzruszającą. Zdecydowanie warto ją przeczytać, jako że ukazuje rodzinny portret w krzywym zwierciadle, poruszając przy tym temat nieczęsto opisywany w literaturze. Nie posiadamy się ze szczęścia z jednej strony zachwyciło mnie swoją prostotą, a z drugiej ogromną ilością emocji, które towarzyszyły mi podczas czytania książki. Przede wszystkim jednak zachwycił mnie pewien wątek, który podbił moje serce z przyczyn osobistych – ale nie będę pisać o żadnej z tych rzeczy, żeby niczego nie zdradzić; to popsułoby całą zabawę.
Julia
Za możliwość przeczytania książki dziękujemy Poradni K


Karen Joy Fowler, Nie posiadamy się ze szczęścia, Wydawnictwo Poradnia K, 2016 stron: 342

piątek, 28 października 2016

„Harry Potter i przeklęte dziecko” – J.K. Rowling, John Tiffany & Jack Thorne

Nadeszła magiczna jesień, a wraz z nią nie tylko Noc Duchów – Harry Potter i jego przeklęte dziecko podbili sklepowe półki, ku nieopisanej radości milionów czytelników. Kampania promocyjna przyniosła niezwykle przejmujące i ekscytujące hasła: Pierwsze wydanie scenariusza! Ósma historia! Powrót do świata magii! Przedpremierowe recenzje pełne były negatywnych opinii i zarzutów spaskudzenia świata, który Rowling budowała przez dziesięć lat. A sama książka? Sama książka pozostawiła we mnie mieszane uczucia. (Ta recenzja nie zawiera spoilerów).
 
Nie nazywajmy Przeklętego dziecka ósmą częścią – mam wrażenie, że ułatwi to spojrzenie na wiele kwestii i pomoże pozbyć się gorszych wrażeń z lektury. Po pierwsze, jest to co prawda sequel całej historii, jednak w niewielkim stopniu do niej nawiązujący (a już na pewno nie we właściwy sposób). Po drugie, bohaterami będą potomkowie głównych postaci znanych z tomów I-VII i pomimo że ci również się pojawią, ich udział w historii będzie znikomy. Po trzecie – co jest moim zdaniem najważniejsze – na okładce Przeklętego dziecka widnieje nazwisko Rowling napisane największą czcionką (z wiadomych przyczyn), co nie oznacza, że jest to scenariusz jej autorstwa. Za napisanie sztuki opowiada obsypany nagrodami dramaturg Jack Thorne (informacja o jego sztukach nie jest szczególnie istotna, ale wprowadza nieco ironii), a sama Rowling współuczestniczyła jedynie w kreacji pomysłu na fabułę. Raczej skromny udział, ponieważ Przeklęte dziecko powstało przede wszystkim, by pokazać je na deskach teatru w londyńskim West Endzie.

Cała sztuka przedstawia historię Albusa Severusa Pottera, któremu przypadł nieprzyjemny zaszczyt bycia synem tego Pottera. Chłopiec nie ma w życiu lekko: nie dość, że nie dorasta ojcu do pięt, co zdają się sugerować wszyscy na około, to w dodatku ich relacje także nie układają się najlepiej. Albus rozpoczyna naukę w Hogwarcie, gdzie jego nazwisko rozsławiła pamiętna, rozegrana dziewiętnaście lat wcześniej bitwa, a tam poznaje Scorpiusa Malfoya – od pierwszej chwili chłopcy zostają najlepszymi przyjaciółmi. Jednak nad rodziną Potterów zaczynają się gromadzić czarne chmury: kiedy nadarza się okazja, żeby odwrócić błędny przeszłości, bolesne wspomnienia dają o sobie znać, a ciemność nadchodzi z niespodziewanej strony.

Nie jest tragicznie – to jedna z pierwszych myśli, które pojawiły się w mojej głowie po przeczytaniu kilku stron – i do końca nie było. Po wszystkich negatywnych opiniach na temat scenariusza Przeklętego dziecka spodziewałam się czegoś dużo, dużo gorszego, dlatego możemy powiedzieć, że całość zaskoczyła mnie pozytywnie. Gdzieniegdzie zachowano cudowny styl Rowling, a w kilku miejscach udało przywołać się momenty magii: przede wszystkim są to sceny rozgrywające się w Hogwarcie. Kilka prawdziwie zabawnych dialogów, malutkie zajawki życia bohaterów po skończeniu szkoły, sporo zaklęć – nie brzmi to wyjątkowo obiecująco, szczególnie kiedy okazuje się, że tej magii w stosunku do reszty jest naprawdę niewiele, dla niej samej warto sięgnąć po Przeklęte dziecko. Nawet jeśli całość bardziej rozczarowuje niż ekscytuje – warto chociażby dla świata, który udało się odtworzyć całkiem nieźle.

Sama fabuła brzmi absurdalniej niż faktycznie została wykreowana: niektóre z pomysłów zadziwiają (tak, czasami głupotą), a w wielu momentach brakuje logiki – zupełnie jakby twórcy kierowali się myślą szybko, zanim ktoś zauważy! – jednak pomysł nie ma w sobie niczego złego. Odniosłam całkiem miłe wrażenie, jakby Rowling, pokazując, że wykreowana przez nią w siedmiu tomach historia nie mogła potoczyć się inaczej, puszczała oczko sama do siebie. Największą zaletą serii o Harrym Potterze jest połączenie wielu mniejszych wątków, wydarzeń i przesłanek w zapierającą dech w piersiach całość (taki efekt wywarły na mnie Insygnia Śmierci), tymczasem Przeklęte dziecko udowadnia, że jeśli zaburzymy jeden z tych elementów, zaburzymy cały bieg historii. Wprowadza to wiele zamętu w życie bohaterów oraz w samą fabułę, co nie zmienia faktu, że na scenie spektakl musi prezentować się znakomicie.

Udało się zachować świat magii, sylwetek bohaterów już nie. Twórcy scenariusza postawili przede wszystkim na kreacje przemian, które zachodzą w głównych postaciach. Pewne z nich dotyczą głównych bohaterów Przeklętego dziecka – Albusa i Scorpiusa – którzy zmieniają się wraz z odwracanymi stronami książki. Inne – wynik niekompetencji Jacka Thorne’a – są  przemianami postaci znanych z oryginalnej serii, które potraktowano w okropny sposób. Trudno znaleźć wspólne cechy Harry’ego, Hermiony i Rona (to, co zrobiono z Ronem powinno być karalne) z ich wersjami z serii Rowling. Całość nie zasmucałaby równie mocno, gdyby pierwszoplanowe postacie, młodzi czarodzieje, rekompensowaliby swoimi sylwetkami błędy przy kreacji starszego pokolenia. Niestety, Albus jest postacią nie tyle co irytującą, co zwyczajnie papierową, którą nie sposób się przejąć; jest niepodobny do Harry’ego z lat szkolnych, co jest w sumie bolesne dla czytelnika związanego ze wszystkimi tomami. Scorpius Malfoy jest swego rodzaju jaśniejącą gwiazdą Przeklętego dziecka – chyba najlepszą decyzją w tym wypadku byłoby obsadzenie go w głównej roli. Relacja między chłopcami również nie jest poprowadzona najlepiej – twórcy popadli w sztuczność, na siłę próbując zobrazować przywiązanie Albusa i Scorpiusa do siebie i z czegoś, co mogło zostać piękną przyjaźnią, zrobiono kiczowatą relację naszpikowaną tanimi (i bardzo słabo wykreowanymi) sugestiami.

Ciekawym wątkiem w Przeklętym dziecku jest niszczejący kontakt Harry’ego z synem. Udało się pokazać, że bohaterowi ciężko być odpowiednim ojcem, ponieważ nigdy sam  go nie miał. W moim przeświadczeniu zawsze istniało wyobrażenie, że jeśli Rowling kiedykolwiek zdecyduje się na napisanie kontynuacji, Harry w roli rodzica sprawdzi się wyśmienicie – a tu proszę, niespodzianka, choć wyjątkowo sensowna. Z drugiej strony, wątek znowu psuje kreacja Albusa, którego trudno nie nazwać trudnym i niezrozumiałym dzieckiem, jednak czytelnicy mogą czuć się zaspokojeni relacjami rodzinnymi Dracona Malfoya, które wykreowane są znacznie naturalniej i dodatku wprowadzają nieco ciepła na strony scenariusza.

Główny problem Przeklętego dziecka to jego wykonanie od strony technicznej, co mogłoby być w sumie zabawne, gdyby nie było tak zasmucające. Jack Thorne jest nazwany wybitnym dramaturgiem, którego sztuki, wystawiane w największych teatrach świata, zostały obsypane mnóstwem nagród. Tymczasem Przeklęte dziecko jest beznadziejnie napisane. Nie chodzi nawet o fabułę, która może budzić kontrowersje, lecz o same dialogi, na których będziemy bazować, poznając historię, jak to bywa w przypadku sztuk teatralnych. I tak właśnie dialogi psują cały odbiór książki. Są wymuszone, sztuczne, bardzo często niezrozumiałe i posunięte do granic śmieszności. Żarty rzucane nieustannie przez naszych bohaterów bardzo rzadko wywołują coś poza zażenowaniem – głównie związanym z niesprawiedliwym potraktowaniem postaci. Możliwe, że w wielu przypadkach negatywny odbiór scenariusza spowodowany był niekompetencją Thorne’a, a nie niektórymi rozwiązaniami fabularnymi; mam jednak wrażenie, że klimat sztuki i mnóstwo efektów specjalnych rekompensuje sztuczność wypowiedzi, kiedy sztuka wystawiana jest na scenie. Wielka szkoda, że Rowling nie jest autorką scenariusza, bo z pewnością z jej piórem całość wypadłaby znacznie lepiej (szansa, by się o tym przekonać, nadejdzie wraz z premierą Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć, jako że pisarka jest scenarzystką filmu).

Podsumowując, Harry Potter i przeklęte dziecko ma więcej wad niż zalet, jednak lektura scenariusza nie wywołała we mnie szczególnie negatywnych emocji. Myślę, że jest to głównie związane z innym nazwiskiem, które jest odpowiedzialne za napisanie go. Nie przywiązuję tego tekstu do J. K. Rowling, a samej książki do całej serii. Poza tym jako fance trudno spojrzeć mi na całość z wielkim wyrzutem. Gdyby scenariusz nie był powiązany z Harrym Potterem, pewnie żałowałabym wydanych pieniędzy i straconego czasu. Jednak dzięki kilku niewielkim momentom, które pojawiają się w tekście – a bardzo często jest to jedno zdanie, opis miejsca czy nawet nazwa zaklęcia – skończyłam czytać Przeklęte dziecko z uśmiechem na ustach. Jako czytelniczka nie odebrałam książki pozytywnie, ale jako zdesperowana pottermaniaczka byłam wdzięczna za kilka drobnych scen, które pozwoliły mi po raz kolejny złączyć się z ukochanym światem i bohaterami.
Julia
J.K Rowling, Joh Tiffany & Jack Thorne, Harry Potter i przeklęte dziecko, Wydawnictwo Media Rodzina, 2016, stron: 354

wtorek, 18 października 2016

„Nostalgia anioła” – Alice Sebold

Alice Sebold jest współczesną amerykańską pisarką. Jej debiut to Szczęściara, autobiograficzna opowieść o gwałcie, którego padła ofiarą jako nastolatka, oraz o powrocie do normalności po incydencie. Szczęściara bardzo szybko trafiła na pierwsze miejsc czytelniczych list, co skłoniło Sebold do napisania drugiej książki o podobnej tematyce, ale tym razem nieinspirowanej własną historią, lecz historią, którą usłyszała na komisariacie po złożeniu zeznać. Nostalgia anioła zachwyciła czytelników i krytyków do tego stopnia, że została uznana za klasykę współczesnej powieści, a także zainspirowała Petera Jacksona do nakręcenia ekranizacji z Saorise Ronan w roli głównej.
Susie Salmon mieszka w małym miasteczku z rodzicami, siostrą i bratem, spędzając życie niczym większość nastolatek z sąsiedztwa. Jest znudzona szkołą, będąc przy tym idealną uczennicą, a wolne chwile poświęca na marzeniach o pierwszym pocałunku. Życie jej rodziny to przykład amerykańskiej sielanki – kochający rodzice i córki pogodnie patrzące w przyszłość. Do chwili, gdy Susie pada ofiarą seryjnego mordercy, który uchodził za zwykłego, nieco przygaszonego mężczyznę z sąsiedztwa. Kiedy dziewczyna zostaje zgwałcona i brutalnie zamordowana, spokój i radość jej bliskich giną bezpowrotnie. Susie trafia do nieba, by stamtąd obserwować powolny rozpad rodziny, smutek kłębiący się wokół przyjaciół i losy mordercy, który wymyka się policji.
Po delikatniej, utrzymanej w jasnych barwach okładce i opisowi na tyle książki spodziewałam się zupełnie innego rodzaju opowieści. Z pewnością nie tak brutalnego. Ani nie tak przygnębiającego. Opis wskazuje, że Nostalgia anioła to równie tragiczna co krzepiąca serce powieść, jednak w rzeczywistości dawno nie czytałam czegoś równie smutnego. Rozgrywająca się w latach siedemdziesiątych opowieść o dorastającej dziewczynce zaczyna się ckliwymi marzeniami o pierwszym zakochaniu i typowym nastoletnim niezrozumieniu dla świata, lecz bardzo szybko ta idylliczna wizja zostaje zestawiona z krwawymi, szczegółowymi opisami morderstwa i gwałtu na dziecku. Śmierć wyrywa Susie z jednocześnie cudownego i przerażającego okresu dojrzewania, do którego bohaterka będzie wracać pamięcią przez cały czas. Nostalgia anioła wywołuje wstrząsające uczucie z jednej strony przez zestawienie dwóch odrębnych światów – idealnego i dziewczęcego z brudnym, męskim i pozbawionym wszelkich wartości – a z drugiej, ponieważ na każdym kroku uświadamia czytelnikowi, że dla bohaterki nie ma nadziei: bez względu na jej usilne starania nie wróci do rodziny i straconego życia. Autorka zagłębia się w psychikę Susie równie mocno co w psychikę jej bliskich po śmierci dziewczynki. Bohaterka cierpi, obserwując z daleka życie rodziny i przyjaciół, w którym sama nie może uczestniczyć i cierpi bardziej, widząc ich żal po stracie. Ostatecznie cała książka nabiera bardzo przygnębiającego charakteru. Alice Sebold przedstawia tragiczne losy rodziny i jej poszczególnych członków, którzy pragną powrotu do normalności i odzyskania radości, udowadniając, jak trudno jest pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby.
W trakcie czytania całej powieści nic nie wstrząsnęło mną bardziej niż tytułowa nostalgia, którą jedynie potęguje zabieg nieumiejscowienia akcji w aktualnych latach. Powieść Sebold w żaden sposób nie pokrzepiła mojego serca, wręcz przeciwnie – okazała się niezmiernie zasmucająca. Odebrałam ją znacznie głębiej, niż przypuszczałam na początku, ponieważ jako nastolatka byłam w stanie w pewien sposób utożsamić się z główną bohaterką. Uświadomienie sobie, że Susie ginie w tej historii, będąc niewiele młodszą ode mnie oraz padając ofiarą haniebnego aktu przemocy, spowodowało, że spojrzałam na powieść nieco inaczej. Nostalgia anioła jest jedną z niewielu powieści, które wywarły na mnie tak piorunujące wrażenie. Spodziewałam się trochę ckliwej opowieści o aniołach i objawieniach, a dostałam coś całkowicie przeciwnego. Nostalgia anioła to rewelacyjna powieść, ale jednocześnie wyjątkowo przygnębiająca i niezmiernie poruszająca. Jej pozycja w kanonie najlepszych powieści XXI jest całkowicie zasłużona.
Julia
Alice Sebold, Nostalgia anioła, Wydawnictwo Albatros, 2005, stron: 367