niedziela, 28 czerwca 2015

„Znalezione nie kradzione” – Stephen King



"Dobry pisarz nie prowadzi swoich bohaterów, ale idzie za nimi. Dobry pisarz nie tworzy wydarzeń, ale obserwuje ich przebieg, a potem opisuje, co zobaczył. Dobry pisarz rozumie, że jest sekretarzem, a nie Bogiem".


Nie jestem wielbicielką Kinga, nie jest on dla mnie żadnym literackim mistrzem ani królem. Nie oczekiwałam więc po jego najnowszej prozie niczego szczególnego, a sięgnęłam tylko i wyłącznie z powodu tematu, który dla każdego książkożercy jest chyba atrakcyjny:  fascynacja literaturą. I szczerze powiedziawszy, spodziewałam się trochę odgrzewanego dania: w końcu obszary te były już przez Kinga eksplorowane w „Misery” (chyba jednak ekranizacja lepsza niż literacki pierwowzór).

Tymczasem dostałam historię, którą po prostu pożarłam, w której się rozsmakowałam i którą z  czystym sumieniem mogę polecić innym. To pierwszy King, który tak po prostu spodobał mi się (no, okay – przyznaję, że też nie jestem wielką specjalistką od jego prozy, rzadko po niego sięgam): mamy tutaj elektryzująca, trzymającą w napięciu historię, która początkowo rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych: w 1978 roku i około 2010 roku, i której bohaterami jest dwóch wielkich pasjonatów literatury - cała historia zmierza do spotkania tych dwóch bohaterów w ostatniej części, nie bez powodu zatytułowanej „Piotruś i wilk”.

Jest rok 1978. Morris Bellamy atakuje swojego literackiego mistrza, Johna Rothsteina, który to bardzo naraził się Bellamy’emu. Po pierwsze – zamilkł na dobre, od wielu lat niczego nie publikując. Po drugie – zmienił bohatera swoich najsłynniejszych powieści – Jimmy’ego Golda -  z buntownika opierającego się systemowi w oportunistę, dla którego mamona jest celem. Bellamy nie może tego wybaczyć pisarzowi, bo tak się składa, że Gold był jego idolem, jego drogowskazem. Taka zdrada zasługuje na karę. I kara zostanie wymierzona. Z domu Rothsteina jego wierny fan wychodzi bogatszy o jakieś 20 tysięcy dolarów i kilkadziesiąt notatników – moleskinów, zapisków pisarza z ostatnich lat, wśród których znajduje się kontynuacja historii Golda. Niestety, z pewnych powodów Morrisowi nie będzie dane cieszyć się tym łupem, trafia bowiem do więzienia trzydzieści kilka lat.

Jest rok 2010. Nastolatek Peter Saubers przypadkiem odnajduje kufer, a w nim moleskiny i pokaźną sumkę. Jest to dla niego jak manna z nieba. Rodzina znajduje się w fatalnym położeniu, ledwo wiążąc koniec z końcem. Ojciec to jedna z ofiar ataku Pana Mercedesa. Matka utrzymuje rodzinę z marnej pensji. Marzenia siostry o dobrej szkole zdają się na zawsze pozostać marzeniami. Borykanie się z problemami finansowymi doprowadza rodzinę na skraj przepaści. Peter doskonale więc wie, jaki pożytek zrobić ze znalezionego skarbu i dopiero wyjście Bellamy’ego z więzienia powoduje, że nad Petera i jego rodzinę ściągają czarne chmury. Bellamy już raz dowiódł, że dla notatek Rothsteina jest gotów na wszystko.

„Znalezione nie kradzione” to historia o tym, jak wielką moc ma literatura. I jak niebezpieczna potrafi być, zwłaszcza dla kogoś, komu granice między fikcją i realem zacierają się. Morris Bellamy jest takim właśnie bohaterem, szaleńcem, psychopatycznym fanem, bezgranicznie przeżywającym losy swojego ukochanego bohatera – ba, identyfikującym się z nim. Dlatego też obłąkańczo zachłyśnięty historią Golda nie może wybaczyć pisarzowi zwrotu w literackim życiu postaci. I aż się chce zadać pytanie o granice odpowiedzialności autora za świat przez niego wykreowany. W dziejach literatury nie trzeba daleko szukać, by podać przykłady utworów literackich, których oddziaływanie na czytelników przerosło pewnie oczekiwania autorów. Najlepszym (i pewnie najczęściej przywoływanym) są „Cierpienia młodego Wertera” i fala romantycznych samobójstw, którą łączono z wydaniem tego dzieła.

„Znalezione nie kradzione” to naprawdę bardzo dobrze i wielotorowo  poprowadzona fabuła, w której nie zabrakło ciekawych, psychologicznie pogłębionych portretów bohaterów, a przede wszystkim trzymającej w napięciu historii, w której już od pierwszych opisanych wydarzeń wieje grozą.

 „Znalezione nie kradzione”  to dowód na to, że książki zmieniają losy ludzi. Czytelnicy mogą stać się ofiarami książek. Autorzy mogą paść ofiarami swoich dzieł. I aż się prosi, aby tę książkę dać do przeczytania George’owi R.R. Martinowi, bo chyba żaden inny pisarz nie igra w tak bezwzględny sposób ze swoich wiernymi czytelnikami (a są ich przecież całe rzesze) – jak źle się to może skończyć, w bardzo obrazowy sposób pokazuje King.

„Znalezione nie kradzione” to  powieść Kinga, która z pewnością będzie gwarancją świetnej rozrywki na bardzo dobrym poziomie. Mnie wciągnęła bez reszty na całe  dwa wieczory i były to świetnie spędzone wieczory.

pani eM



Stephen King, Znalezione nie kradzione, Wydawnictwo Albatros, 2015, stron: 544


Za książkę dziękujemy Wydawnictwu 


3 komentarze:

  1. W najbliższym czasie chyba sięgnę po tę książkę :D Chociaż najpierw chyba w mojej kolejce od Kinga będzie Uciekinier :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna lektura na wakacje, więc można ująć w planach :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajna lektura na wakacje, więc można ująć w planach :)

    OdpowiedzUsuń