"Dobry
pisarz nie prowadzi swoich bohaterów, ale idzie za nimi. Dobry pisarz nie
tworzy wydarzeń, ale obserwuje ich przebieg, a potem opisuje, co zobaczył.
Dobry pisarz rozumie, że jest sekretarzem, a nie Bogiem".
Nie
jestem wielbicielką Kinga, nie jest on dla mnie żadnym literackim mistrzem ani
królem. Nie oczekiwałam więc po jego najnowszej prozie niczego szczególnego, a
sięgnęłam tylko i wyłącznie z powodu tematu, który dla każdego książkożercy
jest chyba atrakcyjny: fascynacja
literaturą. I szczerze powiedziawszy, spodziewałam się trochę odgrzewanego
dania: w końcu obszary te były już przez Kinga eksplorowane w „Misery” (chyba
jednak ekranizacja lepsza niż literacki pierwowzór).
Tymczasem
dostałam historię, którą po prostu pożarłam, w której się rozsmakowałam i którą
z czystym sumieniem mogę polecić innym. To
pierwszy King, który tak po prostu spodobał mi się (no, okay – przyznaję, że
też nie jestem wielką specjalistką od jego prozy, rzadko po niego sięgam): mamy
tutaj elektryzująca, trzymającą w napięciu historię, która początkowo rozgrywa
się w dwóch płaszczyznach czasowych: w 1978 roku i około 2010 roku, i której
bohaterami jest dwóch wielkich pasjonatów literatury - cała historia zmierza do
spotkania tych dwóch bohaterów w ostatniej części, nie bez powodu zatytułowanej
„Piotruś i wilk”.
Jest
rok 1978. Morris Bellamy atakuje swojego literackiego mistrza, Johna
Rothsteina, który to bardzo naraził się Bellamy’emu. Po pierwsze – zamilkł na dobre,
od wielu lat niczego nie publikując. Po drugie – zmienił bohatera swoich najsłynniejszych
powieści – Jimmy’ego Golda - z buntownika
opierającego się systemowi w oportunistę, dla którego mamona jest celem. Bellamy
nie może tego wybaczyć pisarzowi, bo tak się składa, że Gold był jego idolem,
jego drogowskazem. Taka zdrada zasługuje na karę. I kara zostanie wymierzona. Z
domu Rothsteina jego wierny fan wychodzi bogatszy o jakieś 20 tysięcy dolarów i
kilkadziesiąt notatników – moleskinów, zapisków pisarza z ostatnich lat, wśród
których znajduje się kontynuacja historii Golda. Niestety, z pewnych powodów Morrisowi
nie będzie dane cieszyć się tym łupem, trafia bowiem do więzienia trzydzieści
kilka lat.
Jest
rok 2010. Nastolatek Peter Saubers przypadkiem odnajduje kufer, a w nim
moleskiny i pokaźną sumkę. Jest to dla niego jak manna z nieba. Rodzina
znajduje się w fatalnym położeniu, ledwo wiążąc koniec z końcem. Ojciec to
jedna z ofiar ataku Pana Mercedesa. Matka utrzymuje rodzinę z marnej pensji.
Marzenia siostry o dobrej szkole zdają się na zawsze pozostać marzeniami.
Borykanie się z problemami finansowymi doprowadza rodzinę na skraj przepaści.
Peter doskonale więc wie, jaki pożytek zrobić ze znalezionego skarbu i dopiero
wyjście Bellamy’ego z więzienia powoduje, że nad Petera i jego rodzinę ściągają
czarne chmury. Bellamy już raz dowiódł, że dla notatek Rothsteina jest gotów na
wszystko.
„Znalezione
nie kradzione” to historia o tym, jak wielką moc ma literatura. I jak
niebezpieczna potrafi być, zwłaszcza dla kogoś, komu granice między fikcją i realem
zacierają się. Morris Bellamy jest takim właśnie bohaterem, szaleńcem,
psychopatycznym fanem, bezgranicznie przeżywającym losy swojego ukochanego bohatera
– ba, identyfikującym się z nim. Dlatego też obłąkańczo zachłyśnięty historią
Golda nie może wybaczyć pisarzowi zwrotu w literackim życiu postaci. I aż się
chce zadać pytanie o granice odpowiedzialności autora za świat przez niego wykreowany.
W dziejach literatury nie trzeba daleko szukać, by podać przykłady utworów literackich,
których oddziaływanie na czytelników przerosło pewnie oczekiwania autorów. Najlepszym
(i pewnie najczęściej przywoływanym) są „Cierpienia młodego Wertera” i fala romantycznych
samobójstw, którą łączono z wydaniem tego dzieła.
„Znalezione
nie kradzione” to naprawdę bardzo dobrze i wielotorowo poprowadzona fabuła, w której nie zabrakło
ciekawych, psychologicznie pogłębionych portretów bohaterów, a przede wszystkim
trzymającej w napięciu historii, w której już od pierwszych opisanych wydarzeń
wieje grozą.
„Znalezione nie kradzione” to dowód na to, że książki zmieniają losy
ludzi. Czytelnicy mogą stać się ofiarami książek. Autorzy mogą paść ofiarami
swoich dzieł. I aż się prosi, aby tę książkę dać do przeczytania George’owi
R.R. Martinowi, bo chyba żaden inny pisarz nie igra w tak bezwzględny sposób ze
swoich wiernymi czytelnikami (a są ich przecież całe rzesze) – jak źle się to
może skończyć, w bardzo obrazowy sposób pokazuje King.
„Znalezione
nie kradzione” to powieść Kinga, która z
pewnością będzie gwarancją świetnej rozrywki na bardzo dobrym poziomie. Mnie
wciągnęła bez reszty na całe dwa wieczory
i były to świetnie spędzone wieczory.
pani
eM
Stephen King, Znalezione nie kradzione, Wydawnictwo Albatros, 2015,
stron: 544
Za książkę dziękujemy
Wydawnictwu
W najbliższym czasie chyba sięgnę po tę książkę :D Chociaż najpierw chyba w mojej kolejce od Kinga będzie Uciekinier :)
OdpowiedzUsuńFajna lektura na wakacje, więc można ująć w planach :)
OdpowiedzUsuńFajna lektura na wakacje, więc można ująć w planach :)
OdpowiedzUsuń