piątek, 30 października 2015

Diabelski Kocioł BOOK TAG



Zdjęcie z tumblra
Halloweenowe szaleństwo zbliża się wielkimi krokami. Gdzieniegdzie zagościło już na dobre.  A że z Halloween nieodłącznie związane są mroczne, pełne grozy motywy: czary, wiedźmy, duchy, upiory, postanowiłyśmy książkowym Tagiem wpisać się w klimat tej zabawy. Korzystając ze świetnego pomysłu Olgi z Wielkiego Buka, przygotowałyśmy Diabelski Kocioł Book TAG.  Korzystając z oryginalnej receptury autorki, do kociołka wrzuciłyśmy również  siedem specjalnych składników plus jeden ekstra.


1. OKO TRASZKI, czyli najładniejsza i jednocześnie najmroczniejsza okładka książki.

Dana: Okładka „Starcia królów” ma w sobie hipnotyzującą, mroczną moc, która nie pozwala przejść obok nieporuszonym. Przynajmniej na mnie tak działa. Zawiera w sobie sedno cyklu „Gry o tron” w ładnej oprawie graficznej, pozbawionej krwi, bez żadnych konkretnych postaci, których na okładkach szczerze nienawidzę.


Julia: Nie wiedzieć czemu, nie czytam zbyt wiele strasznych książek, co oznacza, że zbyt wiele strasznych okładek również nie przychodzi mi do głowy. Ostatnią książką, która zmroziła mi krew w żyłach, było „Siedem minut po północy” Patricka Nessa, czyli opowieść o chłopięcych koszmarach. Okładka, podobnie zresztą jak treść jest cudownie piękna i przerażająca zarazem.



2. SZCZYPTA GNILCA, czyli ulubiona książka z nieumarłymi, zombie i innymi żywymi trupami.

D.: W dziedzinie zombie mam jednego niekwestionowanego zwycięzcę: „World War Z”. Mimo że książka jest o nich, odgrywają w niej tylko przyczynę zjawisk i emocji. Gorąco polecam.


J.: Jedynymi powieściami z zombiakami, które czytałam, były trylogia „FEED” i „Ciepłe ciała” - i chyba tę ostatnią wybiorę. Zakochany zombie… Ciekawie, prawda? Nieczęsto się zdarza, żeby zombie odgrywały rolę zakochanych melancholików, zamiast odrywać głowy i zżerać mózgi.



3.WŁOS JEDNOROŻCA, czyli książka z magicznym lub mitologicznym stworzeniem.

D.: Czytam wiele książek z magicznymi stworzeniami, ale w „Wiedźminie” było ich chyba najwięcej: smoki, gryfy, strzygi, doplery, południce, ghule, żywiołaki, diaboły, bazyliszki, bruxy czy moje ulubione utopce. Można by wymienić w nieskończoność, nawet pokusić się o wsadzenie samego Wiedźmina w kategorię „stworzenia magiczne”.


J.: Jak można napisać serię przygodową o chłopcu, który jest synem boga greckiego i nie umieścić w niej chmary mitologicznych stworzeń? Ha, dobrze, że Rick Riordan wyszedł z podobnego założenia. W książkach z serii o Percym Jacksonie oprócz Olimpijczyków spotkamy również Cerbera, chimerę i wiele innych stworzeń nie z tego świata.

4. KROPLA KRWI, czyli ulubiony horror, slasher, thriller, w którym leje się posoka.

D.:. Chociaż „Gra o tron” gatunkowo nie przynależy do wymienionych powyżej kategorii, jednak George R.R. Martin nie oszczędza swoich czytelników: świat przez niego wykreowany jest okrutny, pełen bezpardonowych walk i przelewu krwi. Nic równie krwawego jeszcze nie czytałam.


J.: „Wielki marsz” i wypruwanie flaków na wierzch. Brrr! Mam ponure wrażenie, że granica dobrego smaku została tam przekroczona kilkukrotnie.



5. PODOBIZNA VOODOO, czyli postać, nad którą wisi bądź zdaje się wisieć jakaś klątwa.

D.: Bez skrupułów mogę powiedzieć, że „Spętani przez bogów” to książka, która w całości jest poświęcona starożytnej klątwie. Każdy bohater jest podjudzany do zabójstwa osób pochodzących od innego greckiego boga niż on. Wszystko jest mistyczną, nieskończoną zemstą.


J.: Żywię ogromne współczucie dla Blue Sergent z „Króla kruków”. Ta dziewczyna nie dość, że jest nastolatką, to w dodatku nie może pocałować chłopaka, którego szczerze kocha, gdyż padnie on trupem! Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych tomach nie dojdzie do żadnych zgonów.



6. GARŚĆ SKAŻONEJ ZIEMI, czyli literackie miejsce, w którym zdecydowanie nie chcielibyście mieszkać.

D.: Właściwie nie ma książek, w których nie chciałabym „zamieszkać”, mimo wszystkich przeciwwskazań ciągnie mnie do światów rodem z „Gry o tron”. Tak naprawdę dla mnie nie liczy się zło świata, ale dobra książka. W takim układzie pod żadnym pozorem nie chciałabym mieszkać w świecie „Nieludzi”. Nie chciałabym doświadczyć takiej ilości pozbawionych logiki zdarzeń.


J.: Chyba nie chciałabym mieszkać w Zakazanym Lesie – w końcu nie bez powodu wejście do niego jest zakazane, prawda? Kto wie, co może się czaić w ciemności. Ogólnie ciemne i mroczne lasy nie są moimi ulubionymi miejscówkami.



7. KORZEŃ MANDRAGORY, czyli literacka scena, która wywołała w Was krzyk przerażenia.

D.: Niestraszne mi żadne książki, lubię czytać nawet te najstraszniejsze, ale nie zawsze tak było. Pamiętam, jak kiedyś, czytając „Harry’ego Pottera”, ominęłam kilkanaście stron ze sceny, w której Ron i Harry lecą samochodem do Hogwartu. Jednak szczery krzyk przerażenia wywołała we mnie scena rzucania na żer świniom serca czarownicy z „Kroniki Wardstone”. Było tu już tak dawno, że nie pamiętam nawet, w którym tomie miało to miejsce, ale scenę pamiętam do dziś.

J.: Pamiętam scenę z „Życia Pi”, kiedy okazuje się, że jedyne drzewo na pewnej wyspie na środku oceanu jest mięsożerne (to jest straszniejsze, niż brzmi). W chwili, kiedy główny bohater poznaje tę przerażającą prawdę, otwiera owoc z owego drzewa i znajduje w nim ludzki ząb, zamarło mi serce.


8. Składnik specjalny, w tym wypadku to NAJCZYSTSZA Z ŁEZ, czyli Wasz ulubiony bohater, który byłby zdolny uratować Was z każdej opresji…

D.: Gdybym znalazła się w sytuacji zagrożenia życia, prędzej ratowałabym się sama. Taka już moja natura, co tu dużo ukrywać. Gdybym jednak MUSIAŁA odegrać damę w opresji i pozwolić jakiemuś dżentelmenowi ocalić moje życie, najlepszym wyborem jest Will ze „Zwiadowców” -  mój najodważniejszy bohater z dzieciństwa.


J.: Hmm… Naczelnik? Aaron Warner? Adam Kent? Alex Sheates? Chaol Westfall?... Czy naprawdę muszę wybierać?



Zdjęcie z tumblra
Dana & Julia

wtorek, 27 października 2015

Ścieżki Północy” - Richard Flanagan



„Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nada mu się formę i znaczenie, w prawdziwym życiu koszmar nie ma jednak formy ani znaczenia. On po prostu jest. A kiedy króluje koszmar, to jest tak, jak gdyby na całym świecie nie było nic oprócz tego.” (s. 33)

W 1942 roku Japonia rozpoczęła realizację morderczego projektu, który miał jej ułatwić okupację  Birmy i prowadzenie działań wojennych - budowę Kolei Birmańskiej, która miała liczyć ponad czterysta kilometrów i łączyć miasta Bangkok (Tajlandia) i Rangun (Birma). Projekt zdawałoby się niewykonalny ze względu na ukształtowanie terenu i warunki naturalne.  Dlatego też budowa trasy pochłonęła ponad sto tysięcy ludzkich istnień, w tym jeńców wojennych. Nie dziwi więc nazwa, pod jaką funkcjonuje ta trasa – Kolej Śmierci. Bo rzeczywiście – kiedy w 1943 roku po raz pierwszy otwarto wreszcie tę trasę, widokiem, jaki towarzyszył podróżnym, były rabaty ludzkich szkieletów. W takim samym bowiem  stopniu jak drzewa tekowe czy żelazne szyny budulcem pod drogę kolejową byli sami jeńcy.

niedziela, 25 października 2015

„Córka zjadaczki grzechów” – Melinda Salisbury



Motyw zabijania dotykiem pojawia się ostatnio w książkach młodzieżowych. Co ciekawe władzą uśmiercania najlżejszym dotykiem obarcza się same dziewczęta, czemu tak jest - nie wiem. Dobrych wspomnień z tym tematem związanych nie mam, „Dotyk Julii” przerwałam w połowie. Zwykle bowiem takie powieści kręcą się wokół tylko tego jednego wątku i są przewidywalne. Nie powiem, żebym za tym przepadała.


„Córka zjadaczki grzechów” okazała  się być dużo bardziej skomplikowana,  niż początkowo myślałam. Akcja rozgrywa się w pełnym magii, średniowiecznym królestwie, rządzonym przez wiekową dynastię. Od niepamiętnych czasów jedyną w królestwie Lormere religią jest wiara w Bóstwa, Światła i Ciemności, które pobłogosławiły Rodzinę Królewską, obdarzając ją specjalnym łaskami. Czasami na Ziemi odradzała się  też Córka Bóstw – Daunen Wcielona, zapowiadająca złoty wiek królestwa.


Jak głosi legenda wyjaśniająca jej istnienie, światem od zawsze rządziły dwa Bóstwa: Daeg Władca Słońca i jego żona Naeht władająca nocą. W zamierzchłych czasach Naeht przestała wystarczać ciemność; uknuła spisek, który sprawił, że jej mąż nie mógł wzejść, pogrążając świat w ciemności. I właśnie wtedy z ich związku narodziła się Daunen, śpiewem obudziła ojca i uratowała Lormere. Daeg przysiągł, że duch Daunen powróci jako symbol nadziei, w ciele ślicznie śpiewającej rudowłosej dziewczyny, a jej przybycie  będzie błogosławieństwem dla świata.

środa, 21 października 2015

„Facecje” – Patryk Bryliński, Maciej Kaczyński



Na początku było pytanie: „co by było, gdyby…”. Gdyby Mickiewicz, Bonaparte, Romeo i Julia, inne postacie fikcyjne tudzież historyczne – politycy, przywódcy, naukowcy, artyści – mieli dostęp do tych środków komunikacji, którymi dysponujemy współcześnie. Gdyby Mickiewicz mógł publikować posty na facebooku, Romeo esemesować z Julią,  Ariadna pomagać Tezeuszowi za pomocą google maps,  a Filippides mierzyć trasę swego biegu za pomocą aplikacji Andremondo…;)

Wynikiem takiego absurdalnego gdybania są właśnie „Facecje”.  Historyjki, o których sami autorzy mówią we wstępie, że powstawały dla frajdy wymyślania sytuacji, w których znane postacie umieszczać się będzie w zupełnie nowym dla nich kontekście – kontekście mediów społecznościowych. Czyta się to i ogląda również z nie mniejszą frajdą, bo to pozycja zabawna i prześmiewcza zarazem. Choć opinie o niej bywają bardzo różne. Pozwolę sobie przytoczyć kilka, bo rzucą one nieco światła na to, czego po książce można się spodziewać: Strata czasu – twierdzi Proust, Marcel zresztą.  Strata kasy – w opinii niejakiego Rockeffelera, tego od kasy jak miodu.  Wolałbym się nie wypowiadać – to z kolei ten czyścioszek, co ręce umywał, Poncjusz Piłat. Czujecie już ten klimat?  Absurd, dowcip, kpina, ale również erudycja i intelektualna przygoda.

Czego my tutaj nie mamy? „Facecje”, mimo że w swoje formie na wskroś współczesne, nazwę gatunkową zaczerpnęły od staropolskiego, krótkiego utworu o żartobliwym charakterze (choć pewnie to face jak w facebooku nie było bez znaczenia). I rzeczywiście z żartem i zabawą mamy tu w dużym stopniu do czynienia. Żart ten jednak nie przybiera szaty rymowanej fraszki ani krótkiego opowiadania, ale tego, co dla współczesnej narracji najbardziej charakterystyczne: są więc posty, memy, esemesy. A zatem na facebooku Maria umieszcza post z informacją o narodzinach synka Jezuska, Bracia Lumiere wjeżdżają na Youtube’a, Kopernik wrzuca fotki Ziemi, Galileusz lajkuje, Inkwizycja hejtuje. Jest moc. I zabawa.

niedziela, 18 października 2015

„Złodzieje snów” – Maggie Stiefvater



Czasy, kiedy spokojne miasteczko Henrietta czuwało niczym w letargu, przeminęły i nigdy nie wrócą. Obudzona linia mocy daje o sobie znać w każdej sekundzie, podobnie jak zło. Zło – pozorne lub prawdziwe – nigdy nie śpi. Dopada tych, którzy najmniej na to zasłużyli.


Ofiara złożona przez Adama nie była wybawieniem. Przeciwnie, jego czyn sprawił, że drzewa znowu przemówiły (a nic miłego do powiedzenia nie miały), ziemia się zatrzęsła, umarli stali się jeszcze bardziej nieżywi, a relacje między czworgiem przyjaciółmi uległy pogorszeniu. Kiedy Adam stara się wyprowadzić swoje życie na prostą, Gansey nie ustaje w poszukiwaniach Glendowera, a Blue dusi w sobie obezwładniające pragnienie, żeby stać się normalną dziewczyną, która może pocałować chłopaka i nie zabić go przy tym. A Ronan… Ronan gubi się we własnych snach, które zastępują rzeczywistość i niepodziewanie stają się bardziej realne, niż mógłby przypuszczać. Upiorne potwory wydostają się na zewnątrz, jednak jest to tylko kropla w morzu koszmarów.


środa, 14 października 2015

„Skrawki błękitu” – Lois Lowry



Niczego nie ukrywając, przed rozpoczęciem czytania oczekiwałam od tej książce bardzo dużo. Przeczytawszy „Dawcę”, pierwszy tom serii,  szczerze ją pokochałam, bo to świetnie wykreowany, z dbałością o każdy szczegół świat, ze wspaniałą postacią Dawcy i w końcu, świetną postacią Jonasza - głównego bohatera. Początkowo zdziwiłam się istnieniem kolejnego tomu, gdyż wydawało mi się, że zakończenie „Dawcy” nie dawało szans na kontynuację, więc tym bardziej się ucieszyłam. Tytuł tylko wzmógł mój apetyt. „Skrawki błękitu” - jak to pięknie brzmi, na pewno odwołuje się do kolorów, a raczej ich braku w pierwszej części. Zapobiegliwie nie czytałam opisu, chcąc uniknąć jakiegokolwiek spojlera.


Otwieram w końcu upragnioną książkę, czytam pierwszą stronę, rozdział i… szok. Okazuje się, że nie czytam wcale powieści o upragnionym, ukochanym Jonasie, tylko o jakiejś dziewczynie. Przez pierwszą połowę tomu miałam nadzieję, że za chwilę Dawca wyskoczy zza drzewa, ale niestety nic takiego nie nastąpiło.

sobota, 10 października 2015

„Światło, którego nie widać” – Anthony Doerr



Jaki szczególny dramat niesie w sobie wojna – zdają się dobrze wiedzieć pisarze. Kiedy szkoła koncentruje się na ogromie zniszczeń czy ilości przebytych bitew, autorzy kochają pisać historie dotyczące tragicznego losu pojedynczych osób i o wszystkich troskach, które ich spotkały. Najwspanialsze powieści niosą w sobie wielkie i ponadczasowe przesłanie, które jeszcze wyraźniej będzie widoczne na tle wojennego dramatu. W końcu w literaturze utarł się koncept pisania o wojnie jako o normalnym, aczkolwiek przerwanym gwałtownie i brutalnie, życiu normalnego człowieka, a co za tym idzie, wszystkich jego wzlotach i upadkach, zawodach i wielkich miłościach. Szczególnie to ostatnie wydaje się najbardziej melodramatyczne, co po części jest zrozumiałe – namiętne uczucie stłamszone przez wolę przeżycia – ale wydaje mi się, że niekiedy autorzy zapominają, że nie potrzebujemy wzruszająco nieszczęśliwej historii miłosnej, żeby poczuć tragedię wojny. Nagrodzona Pulitzerem powieść Anthonego Doerra opowiada o życiu dwojga młodych ludzi w czasie II wojny światowej, jednak robi to w subtelny i całkowicie niewymuszony sposób.


Paryż, lata 30. XX wieku: młodziutka Marie-Laure mieszka wraz z samotnie wychowującym ją ojcem. Niespodziewanie jej wzrok pogarsza się, aż w końcu całkowicie zanika. Dziewczyna zmuszona jest poznać zarówno miasto, jak i otaczający ją świat za pomocą pozostałych zmysłów. Kiedy w Paryżu pojawiają się pogłoski o zbliżającej się wojnie, Maurie-Laure ucieka z ojcem na wybrzeże Bretanii, do rodzinnego Saint-Malo.

niedziela, 4 października 2015

„Na ostrzu noża” – Patrick Ness



Gdyby wszyscy pisali tak jak Patrick Ness, świat byłby piękny, a czytanie pożerałoby większą ilość naszego wolnego (lub nie) czasu. Platoniczna wizja? Możliwe, jednak czytając Na ostrzu noża, nie mogłam się nadziwić, jak genialne i zróżnicowane może być ponad 500 stron książki, której ocenić łatwo się nie da. Pomysł Patricka Nessa był fantastyczny i niebanalny, jednak zazwyczaj pomysł stanowi jedynie połowę powieści: wykonanie jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze. A że i pomysł, i wykonanie wyszło jak najlepiej, z czystym sercem mogę uznać Patricka Nessa za mistrza.


Trzynastoletni Todd Hewitt jest ostatnim chłopcem w Szumiącej osadzie pełniej Szumiących mężczyzn. Około trzydzieści dni zostało mu do wejścia w dorosłość. Odkąd do życia osadników wkradła się choroba zwana Szumem, posiedli oni umiejętność słyszenia swoich myśli nawzajem. Dar lub przekleństwo, nazywajcie to jak chcecie. („Szum to nieprzefiltrowany człowiek, a bez filtra człowiek to tylko ruchomy chaos”).


Jako ostatni chłopiec osamotniony Todd włóczy się po okolicy, próbując znaleźć sobie zajęcie i jednocześnie nie zgubić się wśród otaczającego go hałasu, lecz kiedy pewnego popołudnia wybiera się na bagna, na które z pewnością nie powinien chodzić, dopada go Cisza. Co było jej źródłem? Kiedy mężczyźni osady dowiadują się o tym zdarzeniu, wpadają we wściekłość, a Todd – okłamywany od zawsze – musi uciekać, żeby ratować swoje życie. („Wiedza jest niebezpieczna, mężczyźni kłamią, a świat wciąż się zmienia, czy tego chcę, czy nie”).