Akcja
drugiego tomu trylogii „Oddechy” rozpoczyna się pół roku po straszliwym wypadku
zmieniającym nie do poznania życie Emilii. Jej serce przestało bić, oddech
zamarł, by później powrócić z trudem, rozpoczynając nowy etap w życiu
dziewczyny - bez wujostwa, kuzynów, bez bólu i strachu. Wszystko znika, pozostawiając
blizny bez wspomnień, które pojawiają się jedynie w sennych koszmarach nawiedzających naszą bohaterkę co noc.
Wszystko
w życiu Emilii zaczyna się układać. Jest w szczęśliwym związku z Evanem, dostaje
się do prestiżowego college’u, uzyskuje stypendium sportowe, a jej drużyna
koszykówki wygrywa prawie każdy mecz. Przeprowadza się do Sary, gdzie chce
doczekać się upragnionego wyjazdu na studia. Nagle i właściwie bez przyczyny
wpada na „genialny” pomysł wyprowadzki do swojej zmagającej się z alkoholizmem
matki, wierząc, że kobieta, która porzuciła ją z rzeczami w czarnym worku na
śmieci u drzwi wujostwa, zmieniła się. Zapewniam Was - jeśli się zmieniła, to
tylko na gorsze.
Rachel
(matka Emmy, sama chce, by córka mówiła do niej po imieniu) jest jedną z
najlepiej wykreowanych postaci w tej książce. Moim zdaniem została całkowicie
dopracowana, jeśli chodzi o jej wiarygodność, psychologiczną prawdę. Wciąż rozpacza
po dawnej śmierci ukochanego, który
nigdy jej nie ufał, tkwi w beznadziejnym związku z Jonatanem tylko po to, żeby
nie być samą, temu facetowi z kolei ona nie ufa, posądzając go o zdradę z własną
córką. Jest to jedna z tych bohaterek, które nienawidzimy tak mocno, że stają
się jeszcze prawdziwsze przez emocje, które wyzwalają w człowieku (jak na
przykład Dolores Umbridge z Harry’ego
Potera)
Podobnie
jak w pierwszej części także tutaj w fabułę wkradł się taki schemat, że w
czasie lektury miałam wrażenie, jakby w kółko powtarzały się trzy sceny - może
i ciekawe, ale gdy czyta się to samo tylko w trochę zmienionej formie, zaczyna
robić się nudno. I momentami znużenie odczuwałam.
Pozwolę sobie przytoczyć ogólny sens
powtarzających się momentów, gdyż pozwalają
one zrozumieć całokształt powieści.
1. Szczęście
- wszystko się układa, ptaszki śpiewają, Evan jest cudowny, polećmy na
alpako-jednorożco-pegazach w stronę zachodzącego słońca, całując się.
2. Rachel
się upija i zaczyna mówić, jaką to ma beznadziejną córkę, oskarżając biedną
Emmę o wszystko co złe w życiu.
3. Telefon
do Jonatana ratuję sytuacje, po czym rozmawiają o dręczących ich koszmarach
przeszłości, spędzając miło czas.
Zasługujący
na wspomnienie jest również wątek miłosny wymykający się wszelkim schematom. Donovan
przeszła samą siebie, tworząc taki dziwny „wielokąt” miłosny, w którym … Kto w
kim? Kto z kim? Dlaczego i z jakim skutkiem – nie zdradzę. Napiszę tylko, że mnie
ten pomysł się akurat nie podobał i ja tego nie kupiłam, ale o gustach się ponoć nie dyskutuje...
Schematyczność
fabuły i ten dziwny „wielokąt” miłosny w moim odczuciu nieco obniżają poziom
powieści, ale w żadnym wypadku nie jest to książka zła! O nie! Autorka naprawdę
doskonale wykreowała postacie, w szczególności Jonatana i Rachel. Może i
pierwsze rozdziały nie są jakoś szczególnie porywające, bo fabuła nie rwie do
przodu szybko jak potok górski, jednak potem wszystko się rozkręca, rzeczy
oczywiste przestają już takie być. W końcu następuję wielki i zaskakujący finał,
który dosłownie „powalił” mnie na kolana i przez dłuższą chwilę nie pozwalał z
nich powstać. Zakończenie naprawdę powalające! I choćby dla tego fenomenalnego
zakończenia warto sięgnąć po „Oddychając z trudem”, a po skończonej lekturze
podobnie jak ja czekać z utęsknieniem na ostatni tom trylogii - „Bez tchu”. Ja
czekam z niecierpliwością.
Dana
Rebecca Donovan, Oddychając
z trudem, wyd. Feeria, 2015, stron:
544
Za możliwość przeczytania książki dziękujemy Wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz