Jak
to zazwyczaj bywa, najpierw była książka. Po dwudziestu kilku latach Amerykanie
na jej podstawie zaczęli realizować serial telewizyjny, a że serial bije
rekordy popularności, na fali tej popularności wydawnictwa zaczęły wznawiać
powieść Dobbsa, dając tej książce drugie życie.
„House
of cards” - Michael Dobbs
„Westminster był kiedyś nadrzecznym
bagnem. Osuszono je, zbudowano pałac i wspaniałe opactwo, zapełniono szlachetną
architekturą i nienasyconą ambicją. Ale w gruncie rzeczy to nadal bagno.”
Można
przypuszczać, że Dobbs wie, o czym pisze, że mechanizmy władzy zna od
podszewki. Był w końcu szefem kancelarii Żelaznej Damy – premier Margaret
Thatcher. I nawet jeśli „House of cards” są przykładem political fiction, to
można przypuszczać, że historia napisana przez Dobbsa została przefiltrowana
przez jego polityczne doświadczenia. Autor przyznał się zresztą do tego, że
odszedł z polityki zrażony nią, a pisanie miało być dla niego rodzajem terapii.
A jako że Thatcher nie była przyjemną szefową, to obmyślił napisać historię o
tym, jak pozbyć się premiera.
Głównym
bohaterem jest Frank Urquhart, polityk doświadczony, zręczny, choć pozostający
w cieniu. W cieniu, który zaczyna go uwierać, bo FU to polityk wielkich
ambicji. Nie zamierza być tylko człowiekiem premiera. On chce zająć jego
miejsce przy Downing Street. A że jedna decyzja premiera powoduje, że Urquhart
czuje się bardzo urażony, postanawia nie przebierać w środkach. W końcu cel
uświęca środki, a FU ma jeden cel – pragnie władzy, pragnie rządu dusz. I żeby
zrealizować swój cel, nie będzie przebierał w środkach, nie cofnie się przed
najbardziej niemoralnymi krokami. W polityce nie ma miejsca na litość i
współczucie. W polityce trzeba być zręcznym graczem. A do tego należy wyłączyć
emocje, a włączyć: przebiegłość, podłość, bezkompromisowość, bezwzględność, wyrachowanie.
Jeśli Dobbs napisał książkę, opisując w niej mechanizmy władzy i opierając się przy
tym na własnych latach doświadczeń… Cóż – świat polityki byłby wtedy
rzeczywiście bagnem, w którym taplają się ludzie pozbawieni sumienia. „House of
cards” daje przerażający obraz tego, co dzieje się na szczytach władzy. Ale
obraz jakże wiarygodnie nakreślony zręczną ręką Dobbsa. Choć początkowe
rozdziały powieści powodują, że czytelnik może poczuć się zagubiony w natłoku
nazwisk i stanowisk, to potem książkę czyta się niczym znakomity thriller. Powieść
wciąga, wywołuje oburzenie, nie pozostawia obojętnym.
„House
of cards” - reż. David Fincher, James
Foley, Joel Schumacher, A. Holland i inni
„Ci,
którzy dążą na szczyt, nie mogą liczyć na litość. Jest tylko jedna zasada -
polujesz albo giniesz.”
Twórcy
serialu, choć wzorowali się na powieści Dobbsa i główny szkielet opowieść
umieścili w opowieści filmowej, akcję z Wielkiej Brytanii przenieśli do Stanów
Zjednoczonych. Podnieśli jednocześnie stawkę, o którą toczyć się będzie gra. Bo
tutaj wygraną będzie fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych, najbardziej
wpływowego człowieka na świecie. Fabuła zaczyna się w momencie zaprzysiężenie
nowego prezydenta (Garretta Walkera), który obiecał stanowisko Sekretarza Stanu
kongresmenowi Frankowi Underwoodowi, tylko jak to z obietnicami politycznymi
bywa, zadziwiająco szybko dezaktualizują się tuż po wyborach. A Underwood
bynajmniej tej gorzkiej pigułki przełknąć nie zamierza. Obmyśla zemstę i od tej
pory z determinacją dążyć będzie do zrujnowania prezydentury Walkera – a z
każdym, kto stanie mu na drodze, rozprawi się okrutnie i bez skrupułów. Będzie
oszukiwał, zdradzał, manipulował, skłócał, rozbijał sojusze, niszczył reputacje
(innych, nie swoją), nie cofnie się nawet przed morderstwem. A jego
sprzymierzeńcem w tej wspinaczce na sam szczyt władzy będzie jego żona – równie
ambitna, równie bezwzględna, równie bezkompromisowa.
I
właśnie para głównych bohaterów– Frank
Underwood i jego żona Claire – powoduje, że ten serial jest tak smakowity.
Frank to bohater niebezpieczny, drapieżny, parszywy, cyniczny, pozbawiony
skrupułów, to kłamca, nikczemnik, manipulator i morderca. A jednak Kevin Spacey
wykreował tego demonicznego kongresmena z takim wyczuciem i taką warsztatową
wirtuozerią, że nie sposób Franka Underwooda (wbrew zdrowemu rozsądkowi) nie
polubić, a nawet nie pokochać. Bo FU to jednocześnie postać niezwykle
inteligentna i błyskotliwa w swym sposobie postrzegania i komentowania
otaczającego świata. To łajdak, i to jakże piekielnie skuteczny w swych
poczynaniach. Kevin Spacey w roli FU to największy atut serialu. Filmowy FU
jest po tysiąckroć bardziej wyrazistą postacią niż książkowy pierwowzór. I ma u
swojego boku nowe wcielenie Lady Makbet. Wreszcie, wreszcie, wreszcie – w
przestrzeni filmowej pojawiają się niebanalne postacie kobiece. Robin Wright
grająca Claire Underwood stworzyła kobietę w niczym nieustępującą swojemu
partnerowi. Jest równie bezwzględna, cyniczna i nikczemna jak jej mąż. Duet
doskonały. We dwoje rządzą niepodzielnie ekranem. A robią to po mistrzowsku.
Na
koniec wspomnę o tym filmowym zabiegu, który pewnie spowodował, że FU zdobył
sobie całe rzesze zwolenników (byle nie naśladowców, o zgrozo!). W sztuce filmowej
obowiązuje tzw. zasada czwartej ściany. W skrócie: to granica między widzem a
ekranem. Widz jest tylko biernym obserwatorem. Świat filmu to świat
hermetycznie zamknięty. W „House of cards” tę czwartą ścianą zburzono. Frank
Underwood nawiązuje więc kontakt z widzem, mruga do nas, mówi do nas, zdradza
nam swoje plany, myśli, błyskotliwie komentuje poczynania innych, patrząc nam
prosto w oczy (!),a to powoduje, że jesteśmy bardziej z nim niż z innymi
bohaterami. FU staje się naszym znajomym! A to zaciera granice między fikcją a
rzeczywistością.
Mimo
że powieść Dobbsa jest naprawdę bardzo dobrą książką i gdyby nie ona – całkiem
prawdopodobne, że nie narodziłby się Frank Underwood, to są trzy powody, dla
których serial jest zdecydowanie lepszy niż jego książkowy pierwowzór: 1. Frank
Underwood/ KEVIN SPACEY, 2. Claire Underwood/ ROBIN WRIGHT, 3. Zburzenie
czwartej ściany i błyskotliwe rozmowy Franka z nami, jego znajomymi.
Książka
vs. Serial
0 : 1
pani
eM.